Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Ivanhoe
Stały bywalec
Dołączył: 23 Cze 2007
Posty: 372
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Sprzed monitora Płeć:
|
Wysłany: Sob 16:30, 06 Gru 2008 Temat postu: MUZYCZNE PODSUMOWANIE ROKU 2008 |
|
Przełom listopada i grudnia to tradycyjnie czas podsumowań i tworzenia zestawień płyt muzycznych wydanych w upływającym roku. Trzeba wyróżnić najlepszych artystów, docenić albumy bardzo dobre i dobre oraz niestety także złajać przegranych.
Rok 2008 pod względem muzycznych wyróżnił się tym, że najlepsze pozycje poznałem dopiero w III i IV kwartale. Pierwsza część roku była dość ‘chuda’, pomijając świetny album Ayreon, któremu przed premierą nie wróżyłem tak wysokiej pozycji. Większość płyt z czołówki usłyszałem po raz pierwszy jednak od czerwca w dół.
Najbardziej czekałem na „Nostradamusa” Judas Priest, który moich oczekiwań nie zawiódł. Weterani heavy metalu z Birmingham po raz kolejny pokazali klasę, tyle że w zupełnie inny sposób niż dotychczas.
Dużym zaskoczeniem jest bardzo dobra płyty Metalliki, która o włos załapałaby się do TOP10. Nie spodziewałem się takiego albumu; byłem jednym z tych, którzy spisali zespół na straty. Miło było doznać takiego rozczarowania!
Nie do końca na wysokości zadania stanął Jon Schaffer. Nowy krążek Iced Earth jest wprawdzie lepszy od poprzedniego, ale do najlepszych dokonań grupy brakuje mu spójności i wyrównanego poziomu. Mimo wszystko takie numery jak „Divide Devour” czy „Come What May” są bardzo dobre i zaliczają się do moich ulubionych, jakie w tym roku nagrano.
Szansy na wysoką pozycję w tym zestawieniu pozbawił się zespół Legion Of The Damned, który nową płytę („Cult Of The Dead”) wydaje krótko przed świętami Bożego Narodzenia. Po bardzo dobrym krążku „Sons Of The Jackal” szykuje się kolejna mocna pozycja, która jedna z powodu późnej premiery do tej klasyfikacji nie trafi.
Summa summarum znajdziemy tutaj ponad 100 krążków; o wszystkich opisanych w kilku zdaniach można przeczytać poniżej, więc nie będę na wstępie przechodził do tematów, które zostały poruszone bardziej szczegółowo w dalszej części podsumowania.
Wypada tylko nadmienić, że (jak zwykle) nie przesłuchałem w wystarczającym stopniu wszystkich płyt, które znajdowały się na mojej ‘liście życzeń’. Najbardziej pilne zaległości do wglądu na końcu; tam też można znaleźć drugi zestawienie, w którym (jak prawie co roku) umieszczam ranking albumów bez opisów, jak również nadzieje na 2009.
Dobra, nie będziemy zbytnio się rozwodzić na wstępie – czas przejść do lektury!
MUZYCZNE PODSUMOWANIE 2008
1. Uli Jon Roth – Under A Dark Sky
Tytuł "Album Roku AD 2008" dostaje nowe dzieło mistrza oraz najwybitniejszego przedstawiciela neoklasycznego nurtu w muzyce rockowej i metalowej, którym jest dawny gitarzysta Scorpions - ULI JON ROTH!
Założyciel i zarazem wykładowca Sky Academy, który prowadzi własną orkiestrę symfoniczną i gra na zaprojektowanej przez siebie gitarze z 42 progami uraczył nas w tym roku znakomitą rockową operą z elementami muzyki klasycznej. W jej skład wchodzą dwie genialne suity („Tanz in die Dämmerung” oraz „Land Of Dawn”); rozbudowane i przepięknie zaaranżowane, momentami wpadające w ucho, przebojowe; w innych chwilach nastrojowe i refleksyjne; świetne przerywniki instrumentalne, w których mało technicznych popisów a znacznie więcej wyczucia i kunsztu kompozycyjnego.
Moim ulubionym utworem z płyty jest „Stay In The Light” - nieco przebojowy, a mimo to z charakterystycznym żwawym i pulsującym rytmem oraz znakomitą oprawą instrumentalno-wokalną.
Under A Dark Sky imponuje mnogością aranżacji, znakomitym połączeniem muzyki klasycznej z rockową, wyważeniem między techniką a uczuciem oraz bardzo wysokim poziomem kompozycyjnym. Jest to zarazem jedyna płyta wydana w 2008, której na chwilę obecną mogę przyznać ocenę powyżej 9/10.
2. Canvas Solaris – The Atomized Dream
Stosunkowo daleko od pola zainteresowań szerokiej publiczności ‘dojrzewa’ sobie od 2000 roku zespół Canvas Solaris, który wyróżnia się na wstępie tym, że nie posiada wokalisty. Trzeci album tej amerykańskiej kapeli w niektórych momentach położył mnie całkowicie na łopatki. Jeżeli ktoś uważa, że albumy instrumentalne są nudne i nieciekawe, to powinien jak najszybciej sięgnąć po ten krążek, który imponuje wyważonym klimatem, delikatnymi i subtelnymi eksperymentami z elektroniką, świetnym doborem instrumentów oraz znakomitymi pod względem kompozycyjnym utworami.
Dawno nie słyszałem tak dobrze zaaranżowanego kawałka opartego na kilku nieskomplikowanych motywach jak „Chromatic Dusk” (najkrótszy numer na płycie). Kompozycja urzeka dyskretnie zastosowanymi efektami (pogłosem przestrzennym, umieszczonym całkowicie z tyłu basem, który ma za zadanie wyłącznie ‘wspomaganie’ perkusji). Bardzo dobrze wypada również stonowany utwór „The Binatural Beat”, który co chwilę zaskakuje nowym motywem czy innym rozwiązaniem sytuacji, która wydaje się przewidywalna i szablonowa (stopniowo wychodzący na pierwszy plan beat około 01:00, gitara elektryczna w 03:30). Nie zabrakło również mocnych, pozornie chaotycznych fragmentów; próbkę ‘nawałnicy dźwięków’ można znaleźć w najdłuższym utworze „The Unknowable And Defeating Glow”, której sens rozumiemy z reguły dopiero gdzieś przy dziesiątym przesłuchaniu.
Muzyka Canvas Solaris zyskała nowe oblicze w 2008 roku i stała się jeszcze bardziej dojrzała. Zespół konsekwentnie się rozwija szukając nowych ścieżek, co zaowocowało niecodziennym i oryginalnym albumem na wysokim poziomie.
3. The Gates Of Slumber – Conqueror
Trzeci album studyjny tej amerykańskiej formacji, która w tym roku obchodzi dziesięciolecie swojego istnienia okazał się przysłowiowym strzałem w dziesiątkę. Nie dość, że zespół znakomicie poradził sobie z tzw. syndromem trzeciej płyty, to jeszcze zaprezentował nam jeden z najlepszych albumów doomowych, jakie się w XXI wieku ukazały. Zdecydowałem się przyznać temu wyśmienitemu krążkowi osadzonemu w tradycyjnym doom metalu brązowy medal w tegorocznej klasyfikacji.
Płyta balansuje między przytłaczającym ciężarem oraz podniosłymi, majestatycznymi momentami, które dodatkowo wzbogacone są o wirtuozerskie popisy gitarowe, co znakomicie udowadnia utwór tytułowy. Swoiste apogeum album osiąga pod koniec, gdy włącza się 16-minutowa kompozycja „Dark Valley Suite”, w której psychodeliczno-transowe fragmenty okraszone łagodnym wokalem przeplatają się z superciężkimi partiami instrumentalnymi. Utwór, który przypadł mi najbardziej do gustu to „Children Of Satan” z klasyczną doomową pracą gitar i bardzo melodyjnym refrenem.
Jeżeli komuś doom metal kojarzy się z walcowatą i monotonną muzyką, powinien od razu zmienić swoje podejście do tego podgatunku i bez wahania sięgać po ten album. Lektura obowiązkowa dla każdego!
4. Cult Of Luna – Eternal Kingdom
Pozycja obowiązkowa dla miłośników takich klimatów jak Isis, Minsk czy (przede wszystkim) Neurosis. Album jest trudny w odbiorze i potrzeba co najmniej kilkanaście odsłuchów, by go zrozumieć, pojąć i właściwie ocenić. Jest ciężko ‘wgryźć’ się w krążek, gdyż – w odróżnieniu np. od ostatniego Minsk „The Ritual Fires Of Abandonment” – od pierwszych dźwięków atakuje nas ciężki i depresyjny sludge, ciężar przytłacza nas od samego początku i bez żadnego uprzedzenia. Wgniecieni w fotele oczekujemy uspokojenia burzy zmysłów, które przychodzi w postaci nieco lżejszego utworu tytułowego. Ale nie ma zbyt dużo czasu na kontemplację tej kompozycji, gdyż zaraz za nią znajduje się opus magnum płyty – prawie 12-minutowy „Ghost Trail”. Utwór zaczyna się spokojnym basowym wstępem, następnie wchodzi perkusja umieszczona jakoś dziwnie z tyłu, gitary pobrzdękują gdzieś w oddali, po chwili włącza się znowu depresyjny wokal... Całkowitą zmianę nastrojów przynosi trzecia minuta utworu – riffy wychodzą na pierwszy plan, rytm zaczyna pulsować, pojawia się solówka; muzyka zyskuje zupełnie nowy wymiar. Mniej więcej od połowy utworu klimat staje się niespokojny, natrętny; powoli przygotowuje nas na to, co będzie działo się na koniec. Ósma minuta wprowadza ponowne ukojenie umysłu; dominują brzmienia bez przesteru, wokalu nie ma aż do połowy dziewiątej minuty trwania utworu – wtedy głośniki niszczy rozdzierający wrzask, któremu wtóruje górująca nad całym instrumentarium perkusja z mocno wysuniętym na pierwszy plan brzmieniem talerzy, które przebijają się przez nawałnicę dźwięków. Końcówka utworu stopniowo przyspiesza i kumuluje olbrzymie emocje, których już nie da się długo dusić w sobie. Przed dwunastą minutą czeka nas tylko jeszcze jedno przejście na perkusji i cały nastrój grozy, beznadziejności, rozpaczy i przygnębienia rozpływa się w okamgnieniu.
Muzyczne katharsis, oczyszczenie duszy i wszystkich zmysłów, znakomita kontynuacja ‘neurotycznego’ stylu, połączenie skrajnych emocji, innowacja, oryginalność, nietuzinkowa muzyka – tak można by streścić w jednym zdaniu ten znakomity album.
Warto nadmienić na koniec, że muzyka oraz warstwa liryczna tego krążka zostały zainspirowane książką „Tales From The Eternal Kingdom”, którą napisał chory umysłowo człowiek skazany na pobyt w zakładzie psychiatrycznym za zabójstwo swojej żony. Chaos uczuć, zaburzenia świadomości, wyalienowanie za świata zewnętrznego – te wszystkie emocje piąty album Cult Of Luna przekazuje z bezkompromisową i wręcz przerażającą dokładnością.
5. Jex Thoth – Jex Thoth
Po wydaniu jednej EP-ki (jeszcze pod nazwą Totem) oraz splitu z jednym z najbardziej znanych doomowych zespołów - Pagan Altar (na potrzeby tego wydawnictwa okładkę nakreślił nikt inny jak Sir Albert Witchfinder) czas na pierwszy długogrający krążek w dorobku tej młodej pod względem stażu grupy.
Album oczarowuje przy pierwszym przesłuchaniu. Pod względem niepowtarzalnego klimatu ciężko o lepszą płytę w tym roku. Zespół łączy typową dla doom metalu powolną pracę nisko nastrojonych gitar z szybszymi partiami, które kojarzą się z twórczością takich zespołów jak Deep Purple czy Uriah Heep, do czego dochodzi jeszcze idealnie zastosowany Hammond. Rezultat jest po prostu świetny, co widać na przykładzie mojego aktualnego faworyta „The Banishment”. Na początku mamy organy; dźwięk rozpływa się w przestrzeni, utwór jest bardzo rozmarzony i tajemniczy. Nad całym instrumentarium góruje piękny, czysty wokal Jex. W zupełnie nieoczekiwanym momencie bliżej końca utworu ni stąd, ni zowąd pojawia się zmiana tempa i mamy wrażenie, że cofnęliśmy się o jakieś trzydzieści lat i słuchamy dynamicznej, hardrockowej płyty z lat siedemdziesiątych.
Niektóre utwory wyróżniają się prostotą formy; skromna aranżacja automatycznie kieruje w nich uwagę na linię melodyczną oraz partie solowe muzyków („The Posion Pit” – wstęp do „The Equinox Suite”), inne z kolei kładą nacisk na rozbudowaną warstwę instrumentalną oraz zaawansowanie kompozycyjne („Stone Evil”, który znalazł się na wspomnianym splicie). Balans między tymi dwoma „technikami” tworzenia utworów jest wręcz idealny, w niektórych kawałkach dochodzi ponadto do ich połączenia.
Warto zwrócić uwagę także na numer „When The Raven Calls”, w którym występuje metrum ¾.
Znakomity debiut pełen finezji kompozycyjnej, świetnych aranżacji oraz pasującego idealnie do muzyki wokalu.
6. Ayreon – 01011001
Świetny wielowątkowy koncept opisujący zagadnienia związane z cywilizacją istot wodnych, które przeniosły się na ląd stały (główny temat płyty) oraz poruszający takie zagadnienia jak kwestię uzależnienia człowieka od maszyn nawet podczas nawiązywania nowych kontaktów i znajomości („Web Of Lies”), huxleyowski model społeczeństwa („Connect The Dots”) oraz manipulację jednostką („The Truth Is Here”). Szczególnie ten ostatni zasługuje na uwagę; bardzo podoba mi się jego budowa, oparta na dialogu dwóch osób, z których pierwsza opowiada o swoim śnie (a raczej o cyklu powtarzających się snów) i stara się przekonać społeczeństwo do powrotu do dawnego stylu życia oraz kontynuacji szczytnych idei, co natychmiast spotyka się z kontrargumentami ze strony drugiej osoby.
Najlepsze kompozycje pod względem muzycznym to „The Earth Extinction” (x2), „Liquid Eternity” oraz „New Born Race”.
Wypadałoby szepnąć słówko o gościach, jakich zaproszono do nagrania tego krążka. Mamy tutaj takie gwiazdy jak np. Jorn Lande, Hansi Kürsch, Anneke van Giersbergen oraz Daniel Gildenlöw, którego obecność mnie nieco zdziwiła. Ale to bardzo dobrze, że taki muzyk się tu pojawił.
Od kilku lat nie jestem miłośnikiem pretensjonalnego i zmanierowanego śpiewu byłej wokalistki The Gathering, tym niemniej jednak bardzo ją cenię i przyznaję, że jej obecność wpływa pozytywnie na poziom tego dzieła.
Hansi Kürsch ze swoim charakterystycznym głosem dodaje albumowi specyficznego uroku, a Jorn Lande po raz kolejny udowadnia, że jest bardzo utalentowanym i wszechstronnym wokalistą. Ponadto album z czołówki 2008 uzupełnia sam Mistrz Arjen, który po raz kolejny śpiewa na skomponowanej przez siebie płycie.
7. Cynic – Traced In Air
Dokładnie piętnaście lat temu mieliśmy możliwość po raz pierwszy delektować się debiutanckim albumem tego zespołu. Była to znakomita płyta, którą nie każdy zrozumiał i docenił. Stylistycznie stawia się ją gdzieś w okolicach progresywnego/technicznego death metalu, co w obliczu tak różnorodnej muzyki najszczęśliwszą etykietką nie jest.
Z reguły jestem dość sceptyczny, jeżeli chodzi o ‘powroty po latach’. Jeżeli mają one miejsce tylko w celu zagrania kilku koncertów, to z reguły nie wynika z tego żadna katastrofa. Jeśli jednak nagrywa się nową płytę, która musi ponadto stawić czoła bardzo dobremu albumowi z przeszłości, to już zaczynają się schody. Schody te stają się dość strome gdy dodamy do tego fakt, że w przypadku Cynic „Focus” z 1993 roku jest jedynym krążkiem kapeli, toteż zespół po świetnym początkowym albumie nie zaliczył siłą rzeczy ani jednej obniżki formy i musiał nagrać sequel na podobnym poziomie, by nie dostać łatki „band jednej płyty”.
Cynic AD 2008 jeszcze bardziej wymyka się konwencjom i wszelkim szufladkom stylistycznym. Death metalu mamy tu jak na lekarstwo, o korzeniach tkwiących w tym gatunku przypomina tylko miejscami wokal. „Traced In Air” imponuje mnogością pomysłów i aranżacji, fascynuje różnorodnością oraz, można by rzec, oczywistością, z jaką ci niezwykle utalentowani muzycy prezentują swoje umiejętności. Płyty w żaden sposób nie da się przyrównać do debiutu – oba albumy można określić raczej jako mistrzowskie dzieła architektury z zupełnie różnych epok.
Warunkami koniecznymi do wychwycenia wszystkich zagrywek i ‘kompozycyjnych smakołyków’ są: cierpliwość, spokój, wolny czas, otwartość na dobrą muzykę oraz (co dla niektórych może być sporą przeszkodą) dobry sprzęt hifi z wysokiej klasy słuchawkami.
Wówczas mamy doznania artystyczne z najwyższej półki gwarantowane.
8. Neal Morse - Lifeline
Neal Morse wydaje się być bardzo zapracowanym muzykiem. Nie dość, że w zeszłym roku wydał znakomity album „Sola Scriptura” a w tym roku dwupłytowe DVD „Sola Scriptura And Beyond”, to jeszcze możemy delektować się kolejnym długogrającym krążkiem jego autorstwa.
„Lifeline” to album różniący się pod względem struktury od poprzedniego dość znacznie. Znalazł się tutaj tylko jeden utwór, który przekracza piętnaście minut długości – najlepszy na płycie numer „So Many Roads” składający się z sześciu części i trwający niespełna pół godziny. W niektórych miejscach tej płyty słychać wyraźnie, że Neal Morse chciał zbliżyć się klimatem do swoich ‘worship sessions’ i przemycił tu sporo spokojnych dźwięków pozbawionych prog-rockowego zacięcia („Fly High”, „Children Of The Chosen” – jakby nie patrzeć jeden z moich ulubieńców na płycie).
Ale o cięższe momenty też zadbano, rolę najbardziej ‘drapieżnej’ kompozycji na płycie spełnia „Leviathan”, w którym możemy podziwiać świetną grę perkusisty Mike’a Portnoya znanego przede wszystkim z Dream Theater.
Całość jest bardziej zróżnicowana od poprzedniego krążka, ale wciąż na bardzo wysokim, typowym dla byłego lidera Spock’s Beard poziomie. Myślę, że każdy miłośnik rockowego, urozmaiconego grania powinien zainteresować się tą płytą. Jeżeli ktoś ponadto nie ma alergii na dobrą muzykę i nie przeszkadza mu chrześcijański przekaz warstwy lirycznej, to ma dużą szansę na przeżycie wielu przyjemnych momentów słuchając tej bardzo dobrej płyty.
9. Demians – Building An Empire
Najlepszy w tym zestawieniu debiut z podgatunków progressive rock/metal. Za projekt odpowiada wyłącznie multiinstrumentalista Nicolas Chapel, który nagrał praktycznie cały album w pojedynkę. Reszta obecnych członków zespołu przydaje mu się tylko na koncertach, z komponowaniem utworów radzi sobie znakomicie w pojedynkę.
Płyta balansuje na granicy rocka i metalu; dominują na niej spokojniejsze i bardziej stonowane momenty, ale nie brakuje także mocniejszych akcentów (patrz: końcówka „Perfect Symmetry”, gdzie wrażenie robią rozbudowane partie perkusji przysłaniające resztę utworu). Głównymi zaletami tego krążka są: umiejętne połączenie ciekawych efektów w tle z bardzo melodyjnymi refrenami („Sapphire”) oraz nieszablonowe struktury kompozycyjne utworów (tu można by wymienić większość numerów). Muzyka autorstwa Chapela nie podąża według utartych schematów, lecz szuka własnych ścieżek, czasem bardzo krętych. Dlatego też zrozumienie płyty w całości i docenienie poszczególnych utworów wymagają sporo czasu. Trzeba sobie jednak uświadomić, że wypełnienie wolnych chwil takim przyjemnym zajęciem jak słuchanie tego krążka będzie bardzo dobrym wyborem.
10. Testament – The Formation Of Damnation
Nowy Testament to muzyczna podróż wzdłuż całej twórczości zespołu zawierająca wszystkie ważne elementy stylu tego zespołu. Płyta trzyma przez cały czas wysoki i bardzo wyrównany poziom, co daje jej przewagę nad poprzedniczką, gdzie obok najlepszych kompozycji w dorobku kapeli („D.N.R.”, „Down For Life”) znalazły się wypełniacze i przeciętne kawałki. Tutaj wszystko jest bardzo dobre, nie ma wprawdzie żadnego ponadczasowego utworu wyróżniającego się z masy dobrych, jakich w dyskografii Testamentu nie brakuje. Największe wrażenie robią ciężkie oraz szybkie numery w stylu tytułowego, „Henchmen Ride” czy „The Persecuted Won’t Forget”
Równy poziom nie oznacza monotonii stylistycznej. Materiał jest wystarczająco zróżnicowany, co potwierdza wyróżniający się kawałek „Dangers Of The Faithless” z nietypowym, efektownym wokalem w zwrotce oraz typowym dla Testamentu refrenem.
„The Formation Of Damnation” to bardzo dobry album na wysokim poziomie technicznym, z niezwykle ‘klimatycznym’ i przejmującym śpiewem Chucka Billy, który znakomicie spisuje się w roli narratora dramatycznych wydarzeń takich jak ataki 9/11 oraz wojna w Iraku. Znakomicie wypadają też Paul Bostaph za garami (charakterystyczna podwójna stopa wyraźnie zaakcentowana) oraz duet gitarowy Peterson/Skolnick, który ‘pojedynkuje’ się na coraz to lepsze riffy i solówki.
11. Amaseffer – Slaves For Life
Czołówka tegorocznych debiutów. Znakomity prog metal z Izraela, pierwsza część trylogii koncept-albumów opowiadających historię Starego Testamentu. Wyróżniają się świetne wplecione motywy folkowe, narracje po hebrajsku, które odpowiednią 'doprawiają' opowieść, długie i rozbudowane utwory pełne różnorodnych motywów i aranżacji. Imponuje rozmach, z jaką zrealizowano tę produkcję, która momentami przypomina ścieżkę dźwiękową z jakiegoś westernu. Muzyka jest oryginalna i nieszablonowa, bardzo ciężko byłoby wskazać jakiś podobny album do debiutu Amaseffer; taki powiew świeżości dobrze zrobi prog metalowi i dobrze rokuje na dalsze części konceptu, jakie zespół z Izraela zapowiada na kolejne lata.
Za bardzo dobrą produkcję płyty odpowiada Markus Teske znany ze współpracy z niemieckim Vanden Plas. Warto zwrócić także uwagę na fakt, że trio żydowskich instrumentalistów wokalnie wsparli Mats Leven oraz (w jednym utworze) Angela Gossow.
12. Metallica – Death Magnetic
Jeżeli przed przesłuchaniem jakiejś płyty nie mamy wobec niej żadnych oczekiwań ani obaw, to znajdujemy się w bardzo korzystnej sytuacji, która pozwoli trzeźwo ocenić dany album. W przypadku nowej Metalliki takie nastawienie było po prostu konieczne, zakładając oczywiście brak skłonności masochistycznych. Tak więc bierzemy do ręki płytkę, wkładamy do odtwarzacza, odpalamy i od pierwszych dźwięków „That Was Just Your Life” mamy do czynienia z bezkompromisową, szczerą muzyką, która nam umili niecałe 75 kolejnych minut naszego życia. Hetfield i spółka pokazali, że stać ich na nagranie bardzo dobrego materiału, który obfituje w dynamiczne riffy pełne thrashowej motoryki i solówki rodem z lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku (może poza używanym nieraz tremolo). Świetna praca gitary rytmicznej swoje szczytowe momenty przeżywa w instrumentalu „Suicide & Redemption” oraz wstępie do mojej ulubionej kompozycji z płyty – „Broken, Beat And Scarred”.
Nie zabrakło nawiązań do twórczości innych zespołów; na „Death Magnetic” znajdziemy fragmenty, które przypomną nam dokonania takich kapel jak Exodus, Dream Theater, Deep Purple czy... Manowar (intro „All Nightmare Long” -> „Kill With Power”, czyż nie?).
Trzeba też wspomnieć o powiązaniach nowego materiału z dawnymi dokonaniami zespołu, które znajdziemy np. w „The Day That Never Comes”, utworze przypominającym w pierwszej części „Fade To Black” a w drugiej „One”.
Dobrze, że Metallica się w końcu opamiętała. Wprawdzie długo trzeba było czekać na ten rekonesans, ale biorąc pod uwagę poziom nowej płyty, opłaciło się. Nikt nie powinien dawać wiary opiniom, jakoby album ‘jechał na marce’ znanego zespołu. Jestem przekonany, że każdy trzeźwo myślący człowiek, gdyby dostał „Death Magnetic” do przesłuchania nie wiedząc czyj to album, powiedziałby coś w stylu: „świetna płyta, trzeba chłopaków wypromować, bo grają bardzo dobrą muzykę, ale męczą się z kiepską produkcją”.
13. Motörhead – Motörizer
Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek przy słuchaniu dwudziestego (!) albumu studyjnego jakiejś kapeli miał do czynienia z płytą, która brzmi tak świeżo jak krążki z początkowych lat kariery muzycznej a jednocześnie obraca się w minimalnie zmienianej stylistyce, która mimo to zachwyca nas po raz n-ty.
Motörhead AD 2008 od pierwszych sekund świetnego ’otwieracza’ „Runaround Man” (jeden z moich ulubionych utworów tego roku) oferuje słuchaczowi dawkę starego rock’n’rolla wzbogaconą o heavy/speedmetalową oprawę. Muzyka nie odstaje ani na centymetr od poziomu, do jakiego Lemmy i spółka nas przez lata przyzwyczaili. Utwory porywają nas szczerością, dynamicznymi refrenami, charakterystycznym brzmieniem z mocno zaakcentowanym basem i ‘soczystymi’ partiami gitar. Nie zabrakło nawiązań do przeszłości jak np. w „Rock Out” – numerze, który brzmi jakby połączono ze sobą utwory tytułowe z albumów „Overkill” oraz „Iron Fist”.
Przez niespełna czterdzieści minut zespół nie przynudza ani trochę; płyty słucha się nawet po wielu przesłuchaniach z niekłamaną przyjemnością, pod warunkiem, że lubimy tradycyjne granie i akceptujemy prostotę formy bogatą w treść.
14. Exciter – Thrash, Speed, Burn
Ten kanadyjski zespół należy od lat do moich faworytów jeżeli chodzi o speed metal. Klasyczny album ich autorstwa pt. „Heavy Metal Maniac” powinno się stawiać na tej samej półce co „Street Lethal” Racer X, „Forged in Fire” Anvil oraz debiuty Agent Steel i Blind Guardian (no, powiedzmy ).
Nowy krążek będący, jak sam tytuł wskazuje, połączeniem thrash i speed metalu, od pierwszego odsłuchu wpisuje się w kanon tradycyjnych dokonań grupy sprzed 20 lat. Muzyka nie złagodniała ani trochę a dzięki produkcji, która uwypukla brzmienie kapitalnej sekcji rytmicznej, zyskała świetną oprawę.
Szybkie tempo napędzane wyśmienitymi partiami gitarowymi, charakterystyczny piskliwy głos nowego wokalisty Kenny’ego Wintera i wyraźnie słyszalna podwójna stopa sprawią, że żaden miłośnik klasycznego brzmienia z lat 80. nie przejdzie obojętnie obok tego krążka.
15. Jeff Loomis – Zero Order Phase
Druga w tym zestawieniu płyta instrumentalna to pierwszy solowy album gitarzysty Nevermore – Jeffa Loomisa. Wpływów jego macierzystej kapeli ciężko nie wychwycić na tym krążku, gdzie pierwsze dźwięki kojarzą się z „Enemies Of Reality”.
Album powala bardzo wysokim poziomem technicznym. Loomis przy pomocy znakomitych gości (m.in. Ron Jarzombek, Pat O’Brien) stworzył dziesięć imponujących pod tym względem kompozycji. Solówki oraz partie prowadzące to metal z najwyższej półki.
Na szczególną uwagę zasługuje utwór „Cashmere Shiv”, w którym na basie udziela się solowy muzyk jazzowy Michael Manring.
Nie zabrakło również mocnych riffów brzmiących ciężko i mocarnie, do których przyzwyczaił nas Nevermore przez lata. Brak Andy’ego Sneapa (produkcją zajął się Neil Kernon, którego niektórzy fani znielubili w 2003) nie wpłynął negatywnie na brzmienie albumu. Wszystkie ścieżki gitar są bardzo klarowne i dobrze wyeksponowane, absolutnie nie ma mowy o niepotrzebnych pogłosach czy zbytecznych efektach.
Słuchanie tej płyty można przyrównać do oglądania wyścigu Formuły 1 – niektórych może nudzić, ale wszyscy są zgodni, że ‘aktorzy’ prezentują nieprzeciętny talent i umiejętności. Dla fanów mocnego gitarowego grania na wysokim poziomie pozycja obowiązkowa.
16. Holy Moses – Agony Of Death
Święty Mojżesz bynajmniej nie znajduje się w agonii śmierci. Thrashowa grupa z Sabiną Classen na wokalu ma się świetnie i nagrała właśnie jeden z lepszych albumów w swoim dorobku.
Tutaj nie potwierdza się teoria jakoby projekty, w których uczestniczy zbyt duża ilość muzyków były skazane na niepowodzenie. Wystarczy wysłuchać utworu „Schizophrenia”, żeby przekonać o niezwykłej sile rażenia, jaka towarzyszy temu albumowi. W tym kawałku mamy typowy np. dla gothic metalu układ wokalny w stylu „beauty and the beast” z małą, ale znaczącą różnicą – za agresywne partie wokalne odpowiada Pani Sabina a za łagodne i „czyste” – Pan Henning Basse z Metalium.
Nowy album Holy Moses jest znacznie bardziej urozmaicony niż poprzednik „Strenght, Power, Will, Passion”; sporo tu innowacji i nietypowych dla thrashu zagrywek. Jednak nawet klawisze i sample Ferdy’ego Doernberga nie zmniejszają ładunku agresji i złości, jaka drzemie w tej płycie.
Niespełna siedemdziesiąt minut wściekłego teutońskiego thrash metalu w najlepszym stylu powinno zadowolić każdego miłośnika ostrych metalowych brzmień.
17. Herem – Pulsa diNura
Debiut z Finlandii, który kontynuuje tradycję niezłych zespołów z gatunku doom metalu, jakie ostatnio się w tym kraju pojawiają. Nieco wpływów sludge też można zauważyć, np. początek płyty od razu kojarzy się z „Blues For The Red Sun” Kyuss. Stylistycznie można ten album usytuować w okolicach wczesnego Cathedral, Thorr’s Hammer oraz Electric Wizard. Poza tym zespół jako swoje inspiracje wymienia Black Sabbath oraz Autopsy. Muzyka na tym krążku jest ciężka, depresyjna i pogrążająca; dominują wolne tempa oraz drapieżny wokal Valendis. Gitary z kolei wprowadzają nieco ożywienia w struktury kompozycyjne, szczególnie gdy zajmują się odgrywaniem partii prowadzących na pojedynczych dźwiękach. Niestety (a może to i dobrze) wieść o tej naprawdę dobrej płycie nie wyciekła zbyt daleko z Krainy Tysiąca Jezior. Dlatego też warto się zainteresować tym zespołem zanim dotrą do szerszego grona odbiorców.
18. Presto Ballet – The Lost Art Of Time Travel
Kurdt Vanderhoof zaatakował po raz drugi pod banderą swojego nowego projektu. Tym razem uderzenie było jeszcze celniejsze. Koncept dalej ten sam: mnóstwo analogowego sprzętu, klasyczne i tradycyjne sposoby nagrywania, obecność organów Hammonda, wyraźnie zaakcentowane linie basu oraz bardzo rozbudowane i bogato zaaranżowane utwory przywołujące na myśl skojarzenia z Yes czy Kansas.
Pomysł zrealizowany został znakomicie; właśnie takich płyt nam trzeba! Pełno luzu, nic na siłę, kompozycje nie są ‘wymęczone’, lecz po prostu delikatnie sączą się z głośników pozwalając nam wczuć się w ich niepowtarzalny klimat. Niestety nie dopatrzono szczegółów: jeżeli zespół decyduje się na w większości analogowy ‘equipment’, to należałoby też zadbać o odpowiednie brzmienie pianina (nawet jeśli jest to syntezator). Sytuacja, w której brakuje dynamiki klawiatury, nie poprawia naszego odbioru tej naprawdę dobrej płyty. Gdyby jeszcze ograniczyć powtarzanie tych samych motywów w jednym utworze, to byłoby wprost idealnie.
Na uwagę zasługuje fakt, że zespół promuje swoją płytę bez pomocy wytwórni i sprzedaje ją wyłącznie poprzez swoją stronę internetową.
19. Grand Magus – Iron Will
Spora zmiana stylistyczna w stosunku do poprzednich, bardziej doomowych dokonań kapeli. Od pierwszego przesłuchania 'rzucają się w ucho' znakomite brzmienie i produkcja płyty. Nie ma lukru, obecności sztucznego i syntetycznego wypolerowania czy wygładzenia też nie stwierdzono. Nacisk położono na dobrze zaakcentowane i wysunięte na pierwszy plan brzmienie gitar. Nie zagłuszają ich żadne niepotrzebne klawisze, wokal również nie jest wyeksponowany bardziej niż to konieczne. Mamy tu bardzo dobrą współpracę partii rytmicznych oraz prowadzących. Zadbano o odpowiednią dozę ciężaru (troszkę doomowych naleciałości jednak pozostało ) oraz kilka bardzo melodyjnych riffów, czego najlepszym dowodem jest 'otwieracz' płyty „Like The Oar Strikes The Water”. Trzeba też odnotować numer „The Shadow Knows”, choćby z tego względu, że wstęp bardzo przypomina „Blackout” Scorpions. Biorąc pod uwagę całość płyty zrzynek jest jednak naprawdę mało; muzycy zespołu mieli dobry pomysł na album i zrealizowali go bez oglądania się na boki. Efekt: co najmniej dobry z plusem.
20. Dark Empire – Humanity Dethroned
Najlepsza w tym zestawieniu płyta z gatunku power metalu.
Na wokalu udziela się tu Jens Carlsson (Savage Circus, Persuader), który tutaj (w przeciwieństwie do dwóch innych kapel, w których śpiewa) nie próbuje kserować Hansi Kürscha. Wspomaga go duet basowo-gitarowy Moliti/Atwood, który oprócz oprawy instrumentalnej zajmuje się także niby-growlowymi dodatkami wokalnymi.
Jak prezentuje się płyta pod względem muzycznym? Naprawdę dobrze; jest to swoista kwintesencja poweru; brzmi momentami jakby połączyć ze sobą Nevermore i wcześniejszy Blind Guardian. Na plus wyróżniają się brak przeszkadzających klawiszy, których niestety często nadużywa się w metalowym światku oraz bardzo wyrównany poziom poszczególnych utworów, z których trudno wyłonić najlepszą kompozycję. Jednym z moich osobistych faworytów jest nr 8 „Haunted” należący do najcięższych fragmentów albumu.
---------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Paradox – Electrify
Dopiero czwarta płyta w dorobku tej formacji, która na niemieckiej scenie metalowej gości już prawie 25 lat stanowi charakterystyczną dla grupy mieszankę agresywnego thrashu w stylu teutońskich gwiazd (Kreator, Sodom, Destruction, Assassin) oraz bardziej melodyjnego speed/power metalu (wczesny Blind Guardian, wczesny Helloween, Running Wild, Rage).
Przez pięćdziesiąt minut rozłożonych na dziesięć dość długich (jak na tę stylistkę) utworów mamy tu bezkompromisowe parcie do przodu; czasu na wytchnienie naprawdę niewiele (króciutkie „Paralyzed”, „Portrait In Grey”).
Brzmienie zespołu determinują: energiczna praca sekcji rytmicznej, burza riffów w wykonaniu duetu Pasemann/Steinhauer oraz świetne solówki. Te wszystkie elementy składają się na jeden z tych albumów, których słuchało mi się najlepiej w bieżącym roku. Na pochwałę zasługuje bardzo dobra produkcja płyty, za którą nie odpowiada jakiś ‘zewnętrzny’ fachowiec, lecz sam Charly Steinhauer.
Paradox chce widocznie nadrobić zaległości w wydawaniu płyt, gdyż na przyszły rok planowany jest następca tego świetnego krążka, co mnie niezmiernie cieszy.
Royal Hunt – Paradox II: Collision Course
Royal Hunt w sumie mógłby kandydować do miana drugiego pod względem popularności zespołu heavymetalowego z Danii (oczywiście za legendarnym Mercyful Fate/King Diamond). Jednak mimo to, że grupa istnieje od końca lat 80. nie cieszy się taką renomą jak wiele podobnych kapel, które swoją ojczyznę mają w pozostałych krajach Skandynawii. W sumie szkoda, gdyż niejednokrotnie znacznie przewyższają różnych „kolegów po fachu”. Druga część „Paradoxu” potwierdza ten fakt. Od pierwszego przesłuchania ‘otwieracza’ płyty wiemy, że mamy do czynienia z muzyką, która nie powstała ‘na kolanie’ i prezentuje pewien poziom kompozycyjny oraz estetyczny, z czym u niektórych nowszych zespołów z podgatunków progressive/power bywa krucho. Wyróżniają się panowie André Andersen (klawisze) oraz Marcus Jidell (gitara), których indywidualna klasa mogłaby uratować nawet przeciętny album. Jednak „Collision Course” taki nie jest, dlatego też dobra gra obu instrumentalistów (spośród których bardziej znany jest oczywiście klawiszowiec, ale Jidell wcale daleko nie odstaje) jest dodatkowym atutem a nie jedyną pozytywną cechą płyty. Bardzo podoba mi się gra Andersena, który może się już poszczycić pokaźnym dorobkiem artystycznym. Nie boi się sięgnąć po różne brzmienia (zarówno typowo syntezatorowe, jak i organy Hammonda – w pierwszym kawałku „Principles Of Paradox); jego solówki oraz partie rytmiczne są na wysokim poziomie kompozycyjnym i technicznym, ponadto przedstawiają pewien stopień zróżnicowania. To samo można powiedzieć o pracy gitarzysty, który po prostu gra z głową. Dopasowuje swoje partie do klimatu danego utworu, potrafi przyciągnąć słuchacza solówką zagraną z pomysłem i wyczuciem; ponadto nie odstrasza użytym brzmieniem, wręcz przeciwnie – dźwięk gitar dobiera bardzo dobrze.
Jestem przekonany, że za parę lat z chęcią wrócę do takiej dobrej płyty, która ponadto – to określenie oddaje jej klimat najlepiej – ma duszę i charakter.
Communic – Payment Of Existence
Ten album należał przed premierą do moich faworytów do zajęcia miejsca na tegorocznym podium. Poprzednik ustawił poprzeczkę bardzo wysoko (gdzieś około 9,5/10!), ale myślałem, że zespołowi z Norwegii uda się ją przeskoczyć. Nie do końca wyszło. Szkoda, gdyż podstawy ku temu są. Gdyby np. cała płyta była na poziomie rewelacyjnego „Stone Carved Eyes”, to zajęłaby miejsce w ścisłej czołówce. Albumowi po prostu momentami brakuje powietrza, nie ma tyle precyzyjnego, technicznego grania co na „Waves Of Visual Decay”; w ich miejscu pojawiły się łagodniejsze partie z czystym (bez przesteru) brzmieniem gitar, oparte o proste arpeggio. Pozytywny jest fakt, że Communic nie kopiuje patentów od Nevermore czy Twelfth Gate (jakby nie patrzeć dość bliskie pokrewieństwo stylistyczne), lecz podąża swoimi ścieżkami i szuka własnych rozwiązań. Niektóre fragmenty płyty są po prostu mocarne, jak np. wspomniane wyżej zakończenie, mostek w „Becoming Of Man” czy też masakrujący otwieracz albumu. Jednak nie dotyczy to płyty w całości, której brakuje wyrównanego wysokiego poziomu, jaki znamy z dwóch poprzednich krążków grupy.
Żeby nie było wątpliwości i niedomówień: „Payment Of Existence” to dobra płyta i zasługuje na wysoką ocenę około 8/10. Sęk w tym, że 8/10 oznacza, że jest to aktualnie najsłabszy album zespołu, co najlepiej udowadnia, w jakich sferach kapela się obraca.
Evergrey – Torn
Poprzednik „Monday Morning Apocalypse” nie należał do najmocniejszych punktów dyskografii tego zespołu. Była to raczej propozycja dla mniej wyrobionych słuchaczy; zwolennicy dawnego stylu Evergrey mieli prawo być nieco rozczarowani. Nowy krążek kontynuuje passę przerwaną na rzecz złagodzenia stylu i oferuje nam dawkę technicznych riffów gitarowych połączonych z wpadającymi w ucho refrenami, co najlepiej można zilustrować na przykładzie utworu „Fear”.
Z dużą radością przyjąłem fakt, że zespół nie wpisuje się w modę polegającą na niepotrzebnym wygładzaniu i łagodzeniu progmetalowego grania. Po całej rzeszy zespołów z żeńskim wokalem wykonujących symfoniczny (power) metal przyszła jakaś moda na wtórne kapele grające coś na pograniczu hard rocka i lżejszego heavy metalu określane jako „melodic progressive metal”. Evergrey pomimo niezbyt rozbudowanej struktury utworów wpisuje się w kanon bardziej tradycyjnego brzmienia, na początku którego można umieścić np. Queensryche.
Ten album można bez zastrzeżeń polecić tym, którym spodobał się zeszłoroczny krążek Threshold „Dead Reckoning”. Stylistyka nawet podobna a skojarzenia z takimi utworami jak „Safe To Fly” czy „Slipstream” wcale nie takie odległe.
Assedium – Fighting For The Flame
Jak powszechnie wiadomo, zespoły metalowe ze słonecznej Italii generalnie nie cieszą się u mnie powodzeniem. Jednak trafia się trochę zespołów z tego kraju, które są wyjątkami wobec tej reguły. Jednym z nich jest właśnie Assedium, który w mijającym roku wydał swoją drugą płytę. Wystarczy zresztą spojrzeć na listę zespołów, jakie Włosi wymieniają wśród swoich inspiracji. Znajdują się wśród nich takie grupy jak: Cirith Ungol, Warlord, Omen, Heavy Load, Brocas Helm czy też Medieval Steel, a więc elita epickiego grania z lat osiemdziesiątych. O nowej płycie Assedium można powiedzieć, że bardzo umiejętnie korzysta ze spuścizny swoich duchowych ojców. Podniosłe melodie pełne patosu dobrze współgrają z szybszymi partiami gitarowymi, które są napędzane galopadami na dwie stopy. Miłośnicy takiego grania powinni być zadowoleni z tego krążka. Produkcja nie jest wprawdzie tak surowa i ascetyczna jak 25 lat temu, ale sama muzyka na tym nie cierpi. Brzmienie gitar osadzone w klasycznym hard’n’heavy też spisuje się tutaj znakomicie.
Jeżeli komuś się album spodobał, to powinien koniecznie przebić się trochę linijek w dół; tam, gdzie znajduje się podobna kapela – Airged L’amh.
The Batallion – Stronghold Of Men
Debiut norweskiej thrashowej grupy nastawiony na ciężar, miażdżenie pozerów, męskość i generalnie oldschool. Płyta prezentuje się nieźle; mamy tu muzykę, która powinna usatysfakcjonować zwolenników Sodom, Voivod czy Slayer.
Zespół składa się z (byłych) członków takich kapel jak Helheim, Grimfist, Borknagar czy też Old Funeral; tak więc jak widać o odpowiednią różnorodność wpływów i idei zadbano. Jedenaście utworów rozłożonych na nieco ponad trzydzieści pięć minut agresywnego łojenia spisuje się bardzo dobrze, szczególnie jeżeli wziąć pod uwagę, że to debiut. Brakuje w tym wszystkim trochę oryginalności i własnych wpływów; jeżeli muzyka zyskałaby więcej indywidualnego wymiaru, to ocena poszłaby znacznie w górę i miejsce w top20 byłoby bardzo prawdopodobne.
Jorn – Lonely Are The Brave
Jeden z najlepszych wokalistów w heavy metalu nie próżnuje. „Lonely Are The Brave” to trzeci album wydany w tym roku, na którym usłyszmy charakterystyczny głos Jorna Lande. Muzykę zawartą na tym krążku należałoby zaliczyć do tradycyjnego hard’n’heavy, w którym śpiewak z Norwegii czuje się jak ryba w wodzie. Klimat płyty jest ‘luzacki’, kawałki nie są wymęczone czy sztuczne, lecz utożsamiają klasyczny metal rodem z lat osiemdziesiątych. Mamy tu dawkę konkretnych partii gitarowych oraz świetne melodie z fenomenalnymi refrenami. Wyróżniają się takie numery jak „War Of The Worlds”, „Night City” (skojarzenia z „One Night In The City” DIO wcale nie takie odległe) oraz tytułowy.
Gdybym przy ocenie muzyki kierował się subiektywnymi odczuciami i ignorował fakty, to ten album umieściłbym na podium. Tymczasem płyta na to nie zasługuje z prostego względu, że pełnymi garściami czerpie z tego, co modne było w heavy metalu 25 lat temu i nie wprowadza nic nowego. Krążek jest ‘przyrządzony’ wzorcowo według tradycyjnej receptury, ale nie wnosi do niej nic od siebie. Dlatego też ocena powyżej 8/10 wyklucza się sama przez siebie.
Judas Priest – Nostradamus
Ze wszystkich płyt, jakie się w tym roku ukazały na ten czekałem najbardziej. Zespół z czołówki moich ulubionych grup od dłuższego czasu zapowiadał nagranie czegoś zupełnie odmiennego w stosunku do reszty swojego dorobku. Już przy pierwszym przesłuchaniu możemy stwierdzić, że zamiar się udał. Takiego krążka się po Bogach Metalu nikt nie spodziewał. Dostaliśmy album ze sporą dawką symfonii i orkiestracji, który w żaden sposób nie przypomina np. poprzednika „Angel Of Retribution”.
Jest to pierwszy w historii zespołu koncept-album opowiadający historie wielkiego wizjonera z St. Rémy-de-Provence. Płyta pomimo swojej długości jest wystarczająco zróżnicowana, znajdziemy na niej zarówno garść ballad, niemalże doomowy numer „Death”, „War”, który ewidentnie wzoruje się na płycie roku AD 2007 („Gods Of War” Manowar) jak również trochę nawiązań do „Painkillera” w utworze tytułowym.
„Nostradamus” jest szokiem dla każdego, kto wychował się na starym brzmieniu Judas Priest. Nie jest to ta muzyka, z jaką dorastaliśmy i dojrzewaliśmy. Król przybrał nowe szaty, którym pod względem jakości nie jest daleko do poprzednich, a sam materiał, z którego są zrobione, jest bardziej dostojny i szlachetny. Zespołowi udało się stworzyć muzykę, która jest w stanie zainteresować słuchacza otwartego na nowe rozwiązania i pomysły zrealizowane z rozmachem. Po dokładniejszym zapoznaniu się z materiałem nasuwają się na myśl cechy wspólne dla Judas Priest oraz proroka Nostradamusa – zdolność do pokonywania trudności i przeszkód oraz bycie w opozycji do obowiązujących norm i przekonań. „Nostradamus” to ciekawa muzyczna ilustracja żywota XVI-wiecznego proroka z Francji, która obfituje w różnorodność stylistyczną i przedstawia muzykę angielskich weteranów metalu w zupełnie nowym świetle. Niektórzy woleliby oczywiście usłyszeć mieszankę np. „Screaming For Vengeance” i „Defenders Of The Faith”, zresztą można nawet rzec, że mają pełne prawo się tego domagać. Ale gdy postawimy sprawę w ten sposób, to goście luksusowej restauracji mogą spodziewać się odgrzewanego kotleta sprzed trzech tygodni. Cóż więc, jeżeli oczekiwania jednych ani drugich nie zostały spełnione? Pozostaje tylko jedno rozsądne rozwiązanie: cieszyć się z dania przyrządzonego według nowej receptury i nie narzekać, bo to nie przystoi. W obu przypadkach.
Metal Church – This Present Wasteland
Najlepszym albumem tego zespołu był i jest debiutancki krążek wydany w 1985 roku. Po premierze nowej płyty ten stan rzeczy nie uległ zmianie, co zresztą nie było trudne do przewidzenia; wszak „Metal Church” to jedna z najlepszych pozycji w historii power metalu.
Tak więc wydanie nowej płyty „This Present Wasteland” nie było poprzedzone zamiarem nagrania wiekopomnego dzieła, lecz porządnego krążka, którego miłośnicy poweru (zwłaszcza tego nieco cięższego) będą słuchali z przyjemnością.
Założenie zostało zrealizowane w stu procentach. Na tym krążku po raz pierwszy partnerem gitarowym Vanderhoofa jest Rick van Zandt znany z heavymetalowej grupy Rottweiller. Ta zmiana była spowodowana odejściem Chrisa Brodericka, który zawitał najpierw do Nevermore a następnie zasilił szeregi Mustaine’a i spółki. Jego zastępca spisał się co najmniej dobrze; znakomicie współgra z Kurdtem i ma spory wkład w dobrą instrumentalną oprawę tej płyty.
W sumie mamy tutaj niespełna godzinę typowego dla Metal Church konkretnego i dobrego pod względem technicznym grania, które powinno usatysfakcjonować każdego fana zespołu (i nie tylko). Dlaczego ‘nie tylko’? Ano, jeżeli ktoś nie miał jeszcze styczności z tą kapelą, to może swoją przygodę z nią zacząć właśnie od tego krążka, który oprócz tego, że prezentuje dobry poziom, jest dość łatwo przyswajalny, Najbardziej przypadły mi do gustu utwory „The Perfect Crime” (świetny riff!) oraz dość melodyjny numer „Deeds Of A Dead Soul”.
Rage – Carved In Stone
Po nieco eksperymentalnym krążku „Speak Of The Dead” mamy powrót do nieco wcześniejszych płyt w stylu „Unity”. Osiemnasty album studyjny tej niemieckiej formacji czerpie pełnymi garściami z wcześniejszych dokonań Rage, ale nie ma mowy o autoplagiatach. Zespół Peavy Wagnera pewnie podąża wytyczoną przez siebie i oferuje nam swoją charakterystyczną mieszankę melodii i perfekcji technicznego grania, wzbogaconą o pacyfistyczne przekonania lidera grupy, które znajdują swoje odbicie w warstwie lirycznej. Po raz kolejny doskonale wpisał się w kanon swojego dorobku i stworzył kolejną płytę utrzymaną w stylistyce jaką znamy od lat, jednocześnie nie zdając się na utarte schematy. Bardzo podoba mi się spójne połączenie chwytliwych refrenów z ciężkimi i technicznymi zwrotkami zdominowanymi przez dynamiczną pracę gitar („Open My Grave”, „Mouth Of Greed”).
Draconian – Turning Season Within
Pamiętam, jak w zeszłym roku przy opisywaniu nowej Sirenii sobie nieco ponarzekałem na ogólną sytuację w gothic metalu. Przyczyną niezadowolenia był fakt, że od pewnego czasu nie ukazała się żadna naprawdę dobra płyta w obrębie tego gatunku. Nie myślałem wówczas, że tak szybko ten stan rzeczy ulegnie zmianie. Za trzeci album Draconian zabrałem się na poważnie dopiero w październiku tego roku, gdy miałem już w głowie ogólną klasyfikację końcową. Przed przesłuchaniem krążka zastanawiałem się, gdzie przyjdzie mi go umieścić. Popatrzyłem nieco powyżej Edenbridge i w sumie gdzieś w tych rejonach widziałem też „Turning Season Within”. W miarę jak zapoznawałem się z albumem, wspinał się on o kolejne miejsca w tym podsumowaniu i przedarł się w końcu aż tutaj, co jest sporym sukcesem jak na stylistykę, w której w sumie już wszystko wymyślono.
Oczywisty był dla mnie fakt, że znajdę tu inspiracje klasyką gotyckiego nurtu w metalu. W istocie tak jest; wpływy jedynki i dwójki Theatre Of Tragedy są wyraźnie słyszalne, a echa wczesnego The Gathering czy Tristanii też nie są odległe. Mimo to nowa płyta Draconian zaskakuje nowymi aranżacjami istniejących od kilkunastu lat wzorców, rozbudowanymi utworami, brakiem utartych schematów i bardzo udanym duetem wokalnym. Świetne są momenty, w których słyszymy na raz Andersa Jacobssona oraz Lisę Johansson („The Failure Epiphany”). Takie połączenie nadaje dodatkowego smaczku bardzo przemyślanym i dobrze skomponowanym melodiom, jakie występują na tej płycie. Ekspresja płynąca z refrenów po prostu urzeka od pierwszego przesłuchania („Morphine Cloud”); bardzo podoba mi się w nich także barwa głosu wokalistki („Bloodflower”). Atutem płyty są także idealnie wyważone proporcje między aranżacjami klawiszowymi a gitarowym podkładem, w którym dominują riffy grane w średnio-wolnym tempie. Nie uświadczymy na tym albumie dość często spotykanych w tym podgatunku kiczu i schematyczności. „Turning Season Within” nie znudzi nas przesadnym patosem ani utworami skomponowanymi według tego samego wzorca.
Ta płyta jest ponadto udanym kompromisem między ciężkim obliczem gothic metalu (patrz: „Velvet Darkness They Fear” – Theatre Of Tragedy) a łagodniejszym i bardziej symfoniczną stylistyką („At Sixes And Sevens” – Sirenia), co sprawi, że powinni się nią zainteresować zarówno wielbiciele Within Temptation jak i The Sins Of The Beloved.
Circle II Circle - Delusions Of Grandeur
Najlepsze, co ma do zaoferowania ten album słyszymy zaraz na początku w postaci genialnego numeru „Fatal Warning”. Jest to jeden z najlepszych ‘otwieraczy’, jakie słyszałem w tym roku jeżeli chodzi o power/heavy metal – dynamiczny, mocny numer ze świetną solówką.
Czwarta płyta Circle II Circle może z powodzeniem kandydować do miana najlepszej w dorobku zespołu byłego wokalisty Savatage Zaka Stevensa. Bardzo dobrze wypada tutaj ballada „Echoes” z klimatycznym wstępem granym przy użyciu brzmienia pianina; jest to utwór stonowany i łagodny, jednak ani przez chwilę nie zbliża się do kiczowatej stylistyki, jaką często możemy „podziwiać” w tego typu kompozycjach. W nieco podobnej konwencji jest utrzymany ostatni numer na płycie „Every Last Thing”, w którym znajdziemy ponadto parę mocniejszych momentów. Dobre wrażenie robi również najcięższy kawałek „Chase The Lies”.
Całości słucha się bez objawów jakiegokolwiek znudzenia, zespół stanął na wysokości zadania i nagrał udaną płytę, która zasługuje na ocenę w granicach 7-8/10.
Cloudscape – Global Drama
Jeżeli komuś nazwy Pagan’s Mind, Symphony X, Kamelot, Communic czy późniejszy Fates Warning nie kojarzą się z jakimś dużym złem, to powinien wziąć się za trzeci album tego amerykańskiego zespołu. Zarówno debiut, jak i poprzednik „Crimson Skies” bardzo przypadły mi do gustu, toteż fakt, że nowy album też mi się spodobał nie powinien nikogo dziwić.
Nowy Cloudscape jest dobrym progmetalowym krążkiem z pewną dawką mocnych gitar (wstęp „Mind Diary” kojarzy się wybitnie z początkiem „Under A Luminous Sky” Communic), melodyjnymi i symfonicznymi momentami („The Silence Within”) oraz garścią bardziej dynamicznych fragmentów („Paid In Blood”). Całość nie jest jednorodna stylistycznie, lecz umiejętnie i z wyczuciem urozmaicona. Dobrą ilustracją tej różnorodności je wyróżniający się utwór „Eyes Of Jealousy”, który zawiera większość charakterystycznych cech całej płyty. Gdyby jeszcze generalnie przesunąć nacisk bardziej w stronę cięższego grania, to mielibyśmy kandydata do top20.
Warrel Dane – Praises To The War Machine
Nie tylko Jeff Loomis zafundował sobie w tym roku solowy album. Przed nim zrobił to wokalista Nevermore, który w kwietniu tego roku wydał pierwszą płytę firmowaną własnym nazwiskiem. Na „Praises To The War Machine” nie mogło się obyć bez drobnych choćby nawiązań do macierzystej formacji Warrela, co zresztą sugerują osoby zaangażowane w ten projekt: Jim Sheppard oraz Jeff Loomis (w utworze „Messenger”); którego niepowtarzalny styl gry pozwala wyczuć jego obecność od razu.
Muzyka na tej płycie jest wiele lżejsza od tego, do czego zespół Nevermore nas przez lata przyzwyczaił i oscyluje w granicach (hard) rocka z metalowymi wpływami. Od pierwszego przesłuchania urzekają świetne melodie w refrenach („Let You Down”, „Messenger” „Your Chosen Misery” – mój ulubiony numer na płycie).
Warrel Dane nie ukrywał nigdy swoich sympatii dla wykonawców z innych gatunków muzycznych; teraz nagrywając solowy album nie mógł więc zapomnieć o artystach, którzy go inspirowali w jego muzycznej karierze. Dlatego też znalazły się tu dwa covery („Patterns” - Paul Simon oraz „Lucretia My Reflection” - Sisters Of Mercy); dobrze zrealizowane i zinterpretowane przez wokalistę.
Płyty słucha się bardzo dobrze, wyraźnie słychać, że Warrel Dane czuje się znakomicie w takich klimatach, co potwierdza, że jest naprawdę utalentowanym i wszechstronnym wokalistą, który na swojej muzycznej drodze poszukuje wciąż nowych ścieżek.
Ross The Boss – New Metal Leader
Były gitarzysta Manowar (który już za sam fakt bycia członkiem Królów Metalu ma zapewnione miejsce w Metalowej Walhalli) ostatnio nie próżnuje. Oprócz reaktywacji kultowej grupy Shakin’ Street wspólnie z dwoma członkami Ivory Night (Patrick Fuchs + Carsten Kettering) oraz Matthiasem Mayerem z Divinus wydał pierwszą płytę, która ukazała się wyłącznie pod jego nazwiskiem. Na potrzeby tego krążka nagrano na nowo dwa kawałki z ostatniej płyty w dorobku Rossa (Brain Surgeons – „Denial Of Death”) oraz osiem nowych utworów (pomijając intro). Efekt tego wysiłku powinien usatysfakcjonować zarówno miłośników solowej twórczości Friedmana, jak również zwolenników (w szczególności starego) Manowar. Kompozycje są świeże i dynamiczne, od pierwszego odsłuchu atakuje nas stare dobre heavymetalowe granie z nutką podniosłości i refrenami do podśpiewania przy odgłosach stali i miecza („Death & Glory”, „We Will Kill”).
Nieco ‘barbarzyńskie’ „Blood Of Knives” może być odbierane jako nawiązanie np. do utworu „Animals”, który znajdziemy na jednym z najlepszych metalowych albumów, jakie się kiedykolwiek ukazały. Mowa oczywiście o „Sign Of The Hammer”.
Cała płyta prezentuje bardzo wyrównany, dobry poziom i słucha się jej znakomicie, jeżeli tego typu klimaty nie są nam obce. Album nie jest żadnym wielkim osiągnięciem o wielkiej sile rażenia, ale na wykończenie kilkudziesięciu niewiernych zupełnie wystarczy.
To-Mera – Delusions
Dość często zdarza się, że do zespołów, które wypłynęły na fali Nightwish/Gathering/Theatre Of Tragedy przypina się łatkę „progressive”, co w 80% przypadków jest wyrazem totalnej ignorancji lub po prostu zabiegiem, który ma na celu ogłupić mało wyrobionego słuchacza. Drugi album tego angielskiego zespołu udowadnia jednak, że czasem użycie takiego określenia gatunku jest uzasadnione. Płyta imponuje mnogością aranżacji i wpływów („The Lie” z wplecionymi motywami swingu i thrash metalu, liczne zmiany tempa, wprowadzanie nowych instrumentów), utwory są rozbudowane i stoją na dobrym poziomie kompozycyjnym oraz technicznym. Jeżeli chodzi o partie gitarowe, zadbano o odpowiednią dawkę ciężaru i konkretnych riffów z mocnym, przesterowanym brzmieniem. Szkoda, że taki Emppu Vuorinen z Nightwish nie gra (nie potrafi? nie chce?) na takim poziomie jak znacznie mniej znany Tom MacLean... Wtedy byłaby podstawa do nagrania świetnej płyty, pełnej dobrych technicznie zagrywek.
Wokalnie nie ma rewelacji, głos Julie Kiss może na dłuższą metę irytować specyficzną barwą, ale nawet pod tym względem jest co najmniej przyzwoicie.
Jon Oliva’s Pain – Global Warning
Pod koniec 2007 roku Jon Oliva zamknął kartę Savatage i zapewnił jednocześnie, że będzie się starał w swoim solowym projekcie zbliżyć stylistycznie do tego, co niegdyś tworzył z nieistniejącym już zespołem.
Mając w swoim dorobku dwa dobre albumy pod szyldem „Jon Oliva’s Pain” ustanowił poprzeczkę na trzecią płytę dość wysoko. „Global Warning” nie do końca udało się ją przeskoczyć. Dwanaście ‘pełnoprawnych’ utworów nie przebija poziomem tego, co Jon zaprezentował na poprzedniej płycie. Pierwszej części płyty nieco brakuje spójności i dopracowania wszystkich utworów, które nie pozostają w pamięci zbyt długo po przesłuchaniu, jak działo się to w przypadku wielu świetnych kompozycji, w których Pan Oliva maczał palce. Owszem, niektóre momenty przyciągają uwagę słuchacza (świetny Hammond w ‘otwieraczu’, efekty wokalne w „Master”, akustyczne partie w „The Ride”), ale wzmożone zainteresowanie nie występuje podczas gdy z głośników sączą się utwory aż do ‘przerywnika’ „O to G”. Mniej więcej od tego momentu pojawia się znaczne urozmaicenie nastrojów; wszystkie numery od 9 do 13 to poukładane naprzemiennie kompozycje stonowane i agresywne, co daje bardzo ciekawy kontrast. Oliva nie zapomniał jak śpiewa się ładne ballady („Open Your Eyes”) a ponadto potrafi także wydobyć z siebie charakterystyczne agresywne dźwięki jak np. w utworze „Stories”, dodatkowo napędzanym w niektórych momentach przez pulsujący riff i mocno zaakcentowaną partię perkusji.
Całość wypada oczywiście dobrze, zresztą niczego innego się nie należało spodziewać. Jednak ciekawy jestem, kiedy dostaniemy płytę, która będzie na takim samym poziomie jak ostatni album Savatage „Poets And Madmen”. Mam nadzieję, że doczekamy się w miarę szybko.
Iced Earth – The Crucible Of Man
Pojawienie się Matta w zespole było (jak się wydawało) gwarancją na zadowolenie u fanów. A tu odczucia są dość mieszane. Pomijamy wszelkie zagrywki personalne Schaffera, pomysł nagrania poprzednika „Framing Armageddon” na nowo z Mattem czy też „The Crucible Of Man” z Ripperem oraz inne sprawy niezwiązane z muzyką i zajmujemy się ostatnią (chyba) częścią „czegoś wrednego”.
Od początku kompletne zaskoczenie, konsternacja. Chórek po łacinie, klimaty zbliżające się do Blind Guardian, tego późniejszego oczywiście. Pierwszy numer niby klasycznie i standardowo standardowo, szybki riff i jazda. Iced Earth w starej formie. Czy na pewno? Nie do końca... Znowu mamy chórki (również z żeńskim śpiewem) i nie do końca udane partie wokalne. Słychać, że wysokie rejestry były przygotowane raczej dla Owensa.
Wyraźnie widzimy, że Jon nie chce tkwić w starym stylu, lecz woli rozwijać się i eksperymentować symfonicznymi wstawkami różnej maści.
Tradycyjne granie, do jakiego zespół przyzwyczaił nas przez lata też się pojawia. Można zaryzykować twierdzenie, że co najmniej 40% całej płyty to nic innego jak klasyczne brzmienie Iced Earth. Na szczególną uwagę zasługuje końcówka płyty. „Come What May” zamykające album to kompozycja genialna, przepełniona emocjami, które pięknie przekazał pan za mikrofonem; esencja tego co najlepsze w zespole. Nie ustępuje świetnym balladom z „The Dark Saga” albo „Something Wicked This Way Comes” („A Question Of Heaven”, „Watching Over Me”) w niczym! Świetny mostek, mocarna końcówka. Jeden z lepszych utworów tego roku w ogóle. Takie „Divide Devour” też jest bardzo dobre, typowe spitfire riffy, szybka perkusja, Iced Earth. Nic dodać, nic ująć. To samo można powiedzieć o walcowym „Crucify The King” oraz singlowym hymnie „I Walk Alone”. Dodajmy do tych 4 numerów jeszcze „My Revealing” i mamy czołówkę z płyty.
Parę kawałków brzmi, jakby ktoś z nich powietrze spuścił, to prawda. Ale słabsze momenty nie mogą przysłonić jakości i poziomu najlepszych, jakie wymieniłem powyżej. Pozostają jeszcze symfoniczne elementy, które przynajmniej u mnie nie zaniżają znacząco oceny.
Mówiąc krótko: zadowolony w sumie jestem, ale nieco lepszą płytą bym nie pogardził. Mimo wszystko najlepsze elementy tego albumu zaostrzają apetyt na kolejny krążek. Jeżeli w całości utrzyma poziom czołówki z tej płyty, to będzie top10 murowane.
Frequency – Compassion Denied
Druga płyta tego szwedzkiego zespołu, który stylistycznie należy zaszufladkować gdzieś w tradycyjny heavy metalu z domieszką amerykańskiego poweru. W szczególności wokal Ricka Altzi kojarzy mi się ze śpiewem Harry’ego Conklina z Jag Panzer.
Na tym albumie dominują średnie tempa, nie ma typowych dla europejskiej stylistyki galopad, choć podwójna stopa się w paru miejscach pojawia. Oczywiste jest, że muzycy zespołu Frequency (którzy w większości rekrutują się melo-deathmetalowego Lothlorien) nic nowego nie wymyślili, ale mimo to miłośnicy klasycznego heavy/power powinni być zadowoleni. Brzmienia płyty nie łagodzą niepotrzebne klawisze; w niektórych momentach słyszymy kilka konkretnych zagrywek gitarowych, które nawet mogłyby być autorstwa duetu Smyth/Loomis (chodzi oczywiście głównie o partie rytmiczne; w przypadku solówek różnica jest rzecz jasna dość znaczna).
Ogółem dostaliśmy bardzo udaną płytę, która powinna zadowolić wszystkich, którym podobają się tego typu klimaty.
Avantasia – The Scarecrow
Po ukazaniu się dwóch części „Metalowej Opery” nie sądziłem, że Tobias Sammet zdecyduje się na wydanie czegokolwiek pod szyldem tego projektu. W przeciągu lat, które minęły od premier I oraz II części, stopniowo dojrzewała moja ostateczna opinia o tym przedsięwzięciu, a nota rzędu 7,5/10 wzrosła do 9/10.
Jak prezentuje się nowy krążek na tle tych dwóch bardzo dobrych albumów? Po pierwsze: całe szczęście, że nie nazwano płyty np. „The Metal Opera III”, co pozwala ocenić „Stracha na wróble” w miarę niezależnie od „Metalowej Opery”; tzn. nie traktować go jako próby kontynuacji poprzedników.
Od razu wyróżnia się dość duży rozrzut gatunkowy, który sięga od energicznego power metalu („Another Angel Down”) poprzez klasyczne hard’n’heavy („Twisted Mind”) oraz radiowego rocka („Carry Me Over”) aż po łagodną pop-balladę „What Kind Of Love”. Utwory, które utrzymano w dynamicznej, powermetalowej stylistyce (mamy ich raptem 3) nie ustępują niczym temu, co oferuje nam pod tym względem „Metalowa Opera”. Niech to będzie najlepsza rekomendacja i zarazem koniec porównań. Poza tym świetnie wypada epicki i rozbudowany numer tytułowy z udziałem jednego z obecnie najlepszych głosów w metalowym światku – Jorna Lande. Ten kawałek stanowi kwintesencję całego albumu. Największym rozczarowaniem okazują się 3 ballady, które dosyć zaniżają ocenę płyty. Jedynie „Carry Me Over” momentami prezentuje przyzwoity poziom, resztę cechują nadmierny patos, banał oraz kicz. Nie przekonuje także schematyczny numer na końcu płyty, który został także wykorzystany na EP poprzedzającym wydanie albumu – „Lost In Space”. Rockowe oblicze Avantasii wypada nieźle, na uwagę zasługuje tutaj gościnny udział Rudiego Schenkera.
Podsumowując trzeba stwierdzić, że płyta nie trzyma równego poziomu, lecz ma swoje wzloty i upadki. Jaśniejszych momentów jest jednak więcej, dlatego też gdy wykorzystuję funkcję programowania utworów, słucham „The Scarecrow” z niekłamaną przyjemnością.
Todesbonden – Sleep Now Quiet Forest
Ciekawa propozycja dla miłośników żeńskiego wokalu połączonego z melodyjnym graniem. Za mikrofonem mamy tutaj Laurie Ann Haus, która nie powinna być obca tym, którzy interesują się klimatami gothic/neoclassic/symphonic z USA, gdyż jej wkład w dorobek takich zespołów/projektów jak Rain Fell Within, Autumn Tears czy Ephemeral Sun nie powinien przejść obok nich bez echa.
Ten album to bardzo dobry balans między melodyjnością i łagodnymi aranżacjami a ciężarem połączonym z mocniejszymi partiami gitarowymi, czego przykładem w pigułce może być utwór „Trianon”.
Imponuje różnorodność, cieszy umiejętne przekazywanie emocji utworów prze wokalistkę, jak również brak schematyczności i rutyny w komponowaniu kawałków. Albumu słucha się bardzo dobrze, o odpowiednią dawkę urozmaicenia dbają etniczno-folkowe momenty („Surya Namaskara”), akustyczno-wokalne przerywniki („Angus Og's Fiddle”, „Flow My Tears”, tytułowy), zaś najlepszym utworem na tej płycie jest najdłuższy numer „The Battle Of Kadesh” - epicka opowieść, w której do minimum zredukowano partie wokalu; za cały klimat odpowiada tutaj przede wszystkim warstwa instrumentalna.
Warte posłuchania.
Airged L’amh – Ode To Salvation
Ciekawa propozycja z Grecji. Zarówno warstwa liryczna jak i muzyka są osadzone w epicko-bitewnych klimatach, stylistyka budzi wiele skojarzeń z takimi zespołami jak Cirith Ungol, Omen, Manilla Road czy wczesnym Manowar. Materiał jest dość zróżnicowany, nie zabrakło stonowanych i spokojnych momentów z folkowymi wstawkami w stylu kawałka „Mo Coushle”, podniosłych i patetycznych („Glide On The Wings”) oraz mrocznych i ciężkich „Pages Of Essence”. Warto też zwrócić uwagę na utwór „The Ritual Lair”, w którym mamy przyjemne dla ucha galopady z melodyjnymi partiami prowadzącymi gitar oraz wokalistę, który momentami przypomina Davida DeFeis, znanego przede wszystkim z Virgin Steele. Najlepszą kompozycją na płycie jest najdłuższy numer „Dine In Hades”, który stanowi esencję całego klimatu, w jakim utrzymany jest ten album.
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Ivanhoe
Stały bywalec
Dołączył: 23 Cze 2007
Posty: 372
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Sprzed monitora Płeć:
|
Wysłany: Sob 16:32, 06 Gru 2008 Temat postu: |
|
Firewind – The Premonition
Poprzednik „Allegiance” mnie niemiłosiernie wynudził i zmęczył podczas słuchania, dlatego też sięgnąłem po ten krążek bez większych nadziei. Tymczasem doznałem pozytywnego zaskoczenia. Nowa płyta jest znacznie ciekawsza; klawisze zredukowano, co muzyce wyszło ewidentnie na dobre. Bardzo melodyjne partie prowadzące gitar, konkretne partie rytmiczne, kilka ukłonów w stronę Dio (zarówno wokalnie, jak i kompozycyjnie); całość osadzona w dość szybkich tempach i powermetalowej stylistyce. Moim aktualnym faworytem z tego krążka jest świetna kompozycja „Mercenary Man”.
Zawsze się cieszę, gdy mogę pochwalić jakiś zespół, który po przejściowym obniżeniu lotów wraca do formy; jeżeli dodatkowo otrzymujemy płytę zasługującą na ocenę w granicach 7/10, to pozostaje pytanie czego chcieć więcej? Szczególnie, jeżeli weźmiemy pod uwagę, że obracamy się w jednym z najbardziej wtórnych podgatunków metalu, gdzie nic nowego wymyślić się praktycznie nie da.
Steel Attack – Carpe DiEnd
Poprzedni album tego szwedzkiego zespołu na początku mi się spodobał, jednak z czasem poszedł w dół w moich notowaniach. Tutaj jest (póki co) odwrotnie – pierwsze odsłuchy nie wypadły pomyślnie, dopiero „druga szansa” przyniosła nieco zmian.
Wokalnie może ta płyta niejednego mocno poirytować; głównie dlatego, że Ronny Hemlin momentami za bardzo stylizuje się na Tima Owensa. Muzycznie nie ma większych rewelacji, poza nieznacznymi modyfikacjami w proporcjach klawisze/gitary. Całość jest bardzo zwarta i prezentuje wyrównany poziom. W skrócie: perkusja na dwie stopy (za garami siedzi Peter Morén znany z Tad Morose), garść konkretnych partii gitarowych, jakieś syntezatorowe „przeszkadzajki”, chórki w niektórych utworach.
Dla miłośników powermetalowej klimatów z zabarwieniem heavy jak znalazł.
Soul Secret – Flowing Portraits
Ta płyta mogłaby spokojnie zająć miejsce w pierwszej dziesiątce. Pod jednym warunkiem: musiałaby zostać wydana jakieś piętnaście lat temu.
Debiut tego włoskiego zespołu ma tę wadę, że bardzo wyraźnie słychać na nim inspiracje Dream Theater. Muzyka jest na naprawdę dobrym poziomie a utwory zaaranżowane i zrealizowane z rozmachem robią duże wrażenie. Jednak cały czas towarzyszy nam świadomość, że tego typu granie nie jest niczym nowym, gdyż inni te terytoria już gruntownie zbadali i wyeksploatowali. Innowacji nie ma na tej płycie zbyt dużo i to jest jej główną wadą. W miejscach, w których inwencja twórcza się pojawia, cały klimat zyskuje naprawdę dużo („Regrets”, „Tears Of Kalliroe” – najlepszy numer). Jeżeli Soul Secret podąży w kierunku, jaki wyznacza końcówka tej płyty, gdzie słychać powiew świeżości i lekkości gry, to wróżę im świetlaną przyszłość w postaci kilku bardzo dobrych albumów. Póki co – jest nieźle; jednak 30-40% własnych pomysłów to za mało jak na ocenę wyższą niż 7/10.
Assailant – Wicked Dream
W Skandynawii ostatnio powstaje dość dużo zespołów power/progmetalowych, które wpisują się w podgatunek, o którym wspomniałem przy okazji opisywania nowego Evergrey – wtórne, nudne, wygładzone, bez jakiegokolwiek ‘pazura’ i drapieżności.
Drugi album szwedzkiego Assailant do tej grupy całe szczęście nie należy. Agresywny wokal wspomagany w niektórych miejscach efektami cyfrowymi dobrze koresponduje z łagodnym i melodyjnym śpiewem, jaki występuje tu przeważnie w zwrotkach. Utwory takie jak „A Day Tomorrow” czy numery tytułowy wyróżniają się udanym połączeniem ciężaru z przystępnym graniem łatwym do przyswojenia. Wokal Pedera Sundqvista nie brzmi jak kolejna kopia Geoffa Tate’a, lecz potrafi przyciągnąć słuchacza urozmaiconym śpiewem.
Drażnić mogą wysunięte na pierwszy plan klawisze (szczególnie w intrach), które kłócą się z wyraźnie zaakcentowanymi partiami sekcji rytmicznej oraz konkretnymi riffami, których garść też się tu znalazła.
Pięćdziesiąt minut porządnego grania pozbawionych niepotrzebnego lukru i sztampowych melodyjek.
Stormwarrior – Northern Rage
Trzeci album niemieckiej formacji nagrany został bez pomocy Kaia Hansena, co nawet odnotowano w książeczce. Muzyka oczywiście znacząco się nie zmieniła, ale pewne modyfikacje jednak można zauważyć. Krótko mówiąc: nowy Stormwarrior uniezależnił się trochę od wpływów debiutu Helloween czy dokonań Gamma Ray, stylistyka została ta sama, ale przybyło troszkę oryginalności. Pozytywnie na ogólny wydźwięk album wpłynęło zróżnicowanie utworów pod względem metrum; można je podzielić na szybkie, energiczne kompozycje, wśród którym prym wiedzie numer tytułowy oraz bardziej podniosłe i majestatyczne jak np. „Revenge Of Asa Lande”.
Zaletą jest też to, że na płycie nie ma wypełniaczy, które stanowiłyby o braku pomysłów u twórców; całość jest bardzo zwarta i spójna. Za takie podejście do sprawy Stormwarrior dostaje u mnie dodatkowego plusa, gdyż cenię muzyków, którzy nagrywają równy album na miarę swoich możliwości i nie tworzą czegoś, co w jednej połowie jest bardzo dobre, a w drugiej tandetne.
Alestorm – Captain Morgan’s Revenge
Z dużą radością przyjąłem wiadomość, że ten zespół, który do niedawna nazywał się jeszcze Battleheart, podpisał kontrakt ze znaną austriacką wytwórnią Napalm Records. O kapeli usłyszało dzięki temu sporo osób, którzy nie mieli przedtem bladego pojęcia, że taki sympatyczny zespolik sobie gra i nagrywa w górzystej Szkocji. Debiutancki album zdominowany jest przez utwory, które znalazły się na dwóch dotychczasowych demówkach („s/t” oraz „Terror On The High Seas”) i oscyluje w granicach heavy/power z folkowymi naleciałościami. Całość robi naprawdę dobre wrażenie, refreny są pełne energii, w kompozycjach czuć klimat pirackiej tawerny, morskich bitew i przygody. Jednak trochę mnie dziwi fakt, że na płytę trafiły mniej dopracowane kawałki jak „Of Treasure” czy „Terror On The High Seas”, które zaniżają ocenę krążka. Z nowych kompozycji pozytywnie wyróżnia się (mój ulubiony) numer tytułowy ze świetnym zapadającym w pamięci refrenem. Bardzo udanym urozmaiceniem albumu jest utwór „Nancy The Tavern Wench” – szkocki walczyk z typowym metrum ¾ utrzymany w charakterystycznym klimacie pirackiej przyśpiewki z karczmy.
„Captain Morgan’s Revenge” to udana płyta, która ze względu na warstwę liryczną powinna się spodobać np. fanom Running Wild, zaś muzycznie niezbyt daleko jej do dokonań Elvenking czy Finntroll.
Benedictum – Uncreation
„Uncreation” sprzed dwóch lat mnie średnio zachwyciło. Pomysłów na udaną płytę zbyt wiele nie było, więc zespół podparł się dwoma coverami Black Sabbath. Teraz jest nieco lepiej (coveru nie mogło jednak zabraknąć; tym razem mamy „Balls To The Walls” Accept), choć do poziomu zeszłorocznego Vainglory, który przoduje w heavy metalu z żeńskim wokalem, jest dość daleko. I wcale nie chodzi o to, że Veronica Freeman nie umywa się do Kate French, wręcz przeciwnie. Owszem, generalnie była wokalistka Chastain ma większy temperament i po prostu lepszy głos, ale różnica między nimi nie jest aż tak duża
Muzyce Benedictum brakuje ostatniego szlifu i dopracowania kompozycyjnego. Technicznie jest bardzo solidnie i klasycznie, co zaliczamy na plus. Duży potencjał utworów nie zawsze jest tak dobrze wykorzystany jak np. w „Burn It Out” czy „Beast In The Field” – takie kawałki jak „Bare Bones” czy „Within The Solace” mają w sobie znacznie więcej mocy niż ta, która została z nich ‘wydobyta’.
Wspomniany na początku cover wypada bardzo dobrze, szczególnie podoba mi się podwójny bas w refrenie; niby drobna zmiana w aranżacji, która jednak wzbogaca ten klasyczny numer.
Falconer – Among Beggars And Thieves
Sokoły znowu przyleciały! Szósty album tego zespołu powstał w studio Andy’ego LaRoque i zawiera (nie wliczając bonusów) jedenaście energicznych, melodyjnych utworów, wśród których trzy zostały napisane w rodzimym języku muzyków – po szwedzku.
Nowy Falconer jest przykładem na to, że nawet w mało odkrywczym podgatunku metalu można – przy odrobinie wysiłku i zapału – stworzyć coś naprawdę ciekawego i urozmaiconego. Do tego wystarczą pomysłowe zmiany metrum i tempa („Field Of Sorrow”), dobrze zastosowane brzmienie fletu (odrobina folkowych naleciałości) i tylko jeden bardziej rozbudowany utwór, który zamyka płytę. Wiele zespołów popełnia ten błąd, że wplata symfoniczne elementy czy chórki w małych dawkach do większości utworów, co wprowadza niepotrzebny chaos w struktury kompozycyjne. Falconer z kolei skomasował tego typu dodatki w jednym numerze, co było dobrym posunięciem. Dzięki temu płyta nie jest przesadnie patetyczna, a jednak ma w sobie trochę różnorodności.
DragonForce – Ultra Beatdown
Ten wielokulturowy zespół znajduje się wśród tej grupy kapel, na które można w ‘metalowym światku’ bluzgać praktycznie bez ograniczeń. Styl, jaki wykonują zwykło się określać „extreme power metal”, określenie to oczywiście nie mówi nic o muzyce, ale ma tę zaletę, że ‘ekstremalny’ może dotyczyć zarówno szybkości, jak i poziomu kiczu.
Pomijając wszelkie antypatie i wyrazy nienawiści, na jakie grupa jest wystawiona, mamy teraz zmierzyć się z czwartym albumem w ich dorobku i w miarę obiektywnie go ocenić. Zespół począwszy od debiutu konsekwentnie się rozwijał, ilość lukru uległa dość znacznej redukcji, wzrosły za to poziom techniczny i szybkość utworów. Nowy krążek nie jest kolejnym krokiem na drodze tych przemian, lecz jest po prostu kontynuuje to, co muzycy wypracowali na poprzednim albumie „Inhuman Rampage” sprzed dwóch lat. Wszelkim prześmiewcom i wiecznym malkontentom polecam uważnie przysłuchać się grze Hermana Li i spróbować swoich sił we ‘własnoręcznym’ odgrywaniu jego partii (bez zmniejszania tempa oczywiście). Wtedy mielibyśmy mniej domorosłych speców od power metalu, którym klapki na oczach zamontowano już na stałe. „Ultra Beatdown” udowadnia, że DragonForce ma muzyków bardzo dobrych pod względem technicznym, którzy swoje umiejętności potrafią wykorzystać również w nowych utworach. Pełno jest popisów „duchowego syna” Yngwie Malmsteena, Hermana Li, którego wirtuozerskie solówki zasługują na to, by je docenić.
Oryginalności nie ma, same utwory nas niczym nowym nie zaskoczą; zespół zdecydował się najwyraźniej na dalsze doskonalenie stylu, jaki sobie wypracował przez ostatnie lata.
Przyjemna płyta do posłuchania przy złym nastroju.
Moonspell – Night Eternal
Najbardziej znany zespół metalowy z Portugalii nagrał w sumie dokładnie to, czego się po nim należało spodziewać. W niepamięć odeszły eksperymenty z „Butterfly Effect” – album z 2008 roku kontynuuje tradycję niezłego poprzednika „Memorial” (jeżeli nie liczyć krążka z nowymi wersjami starych kawałków „Under Satanae”), który w zamierzeniu miał być nawiązaniem do okolic „Wolfheart”.
„Night Eternal” ma w sobie charakterystyczne cechy, które powinny się spodobać miłośnikom tego typu klimatów – agresywny śpiew Fernando Riberio, tajemnicze i mistyczne klawiszowe wstawki w tle, chórki oraz wyraźnie zaakcentowaną perkusję na dwie stopy. To, że album pod względem estetycznym nie wypada najlepiej, żadnego z fanów nie będzie obchodziło, podobnie zresztą jak fakt, że oryginalności na tym albumie próżno szukać. „Parapety” zręcznie przesłaniają plamy kompozycyjne, co zręcznie dopełnia ‘Langsuyar’ na wokalu. Znacznie lepiej od łagodnych niby-rockowych fragmentów („Dreamless”, Scorpion Flower”) wypadają cięższe momenty bez zbędnych elementów symfonicznych, czego idealnym przykładem jest prawie cały utwór tytułowy (poza refrenem, w którym przesadny patos dosłownie wyłazi uszami).
Siebenbürgen – Revelation VI
Ten szwedzki zespół, którego nazwa po niemiecku oznacza Siedmiogród, w przeszłości kojarzył się z (dość przystępnym i melodyjnym) black metalem.
Obecnie można zaobserwować pewien zwrot w ich muzyce, gdyż stylistyka skłania się bardziej w stronie gothic metalu. Wokalistka Lisa Bohwalli Simonsson niestety dalej nie może narzekać na przepracowanie, ale trochę partii przypadło jej w udziale. Jednak przez większą część trwania płyty na wokalu słyszymy Marcusa Ehlina, który w dość monotonny sposób wykrzykuje swoje kwestie do mikrofonu. W tle to samo, co zawsze: niezłe partie sekcji rytmicznej, gitary na średnim poziomie + mega-ultra-kiczowate klawisze.
Zdaję sobie sprawę z tego, że ta płyta ma sobie bardzo dużo potencjału, który tutaj został zmarnowany. Toteż żywię cichą nadzieję, że na następnym krążku zespół podejmie odpowiednie kroki, które będą polegały na zmniejszeniu partii klawiszowych i zwiększeniu żeńskiego wokalu w porównaniu z męskim ‘darciem ryja’.
Wtedy będzie dobrze, póki co jest przeciętnie.
Mind’s Eye – 1994 The Afterglow
Ładna, estetyczna okładka, etykietka „progressive metal” oraz udział znanych osób w projekcie nie zawsze gwarantują powstanie dobrej płyty. Przykładem na taki krążek jest nowy album szwedzkiej kapeli Mind’s Eye.
Muzykę można zaszufladkować gdzieś pomiędzy „When Dream And Day Unite” oraz „Images & Words” Dream Theater, z tą różnicą, że „1994” nie sili się w ogóle na oryginalność, lecz podąża utartą ścieżką. Ani Johan Niemann (m.in. Therion, Demonoid), ani Daniel Flores (m.in. Secret Sphere, Fatal Force) nie są w stanie ożywić anemicznej i niezbyt ciekawej porcji szablonowego prog metalu, jaką mamy na tej płycie. Brzmienie partii gitarowych nie wykracza ponad jedynkę Dreamów, która ukazała się 20 lat przedtem. Poziom gry Johana Niemanna w ogóle nie przypomina tego, co prezentował momentami w zespole Therion.
Jest to po prostu kolejny średni album z zakresu ‘progresywnego’ metalu; nie spada poniżej pewnego pułapu, ale też nie jest w stanie zapewnić słuchaczowi żadnych głębszych wrażeń artystycznych czy estetycznych.
Edenbridge – MyEarthDream
Po tragicznie słabym albumie Nightwisha, który ukazał się w zeszłym roku nadarzyła się sposobność, aby najlepszy uczeń przegonił swojego niedoścignionego jak dotąd mistrza. Do tej pory było tak, że za każdym razem gdy zespół z Austrii robił krok do przodu, kapela z Finlandii w tym samym czasie czyniła trzy susy (jednak w niektórych miejscach wspomagali się paroma drobnymi zapożyczeniami od swoich uczniów ). Teraz najwidoczniej pewien osobnik odpowiedzialny za komponowanie utworów u Nightwisha spadł ze schodów, które sobie niegdyś sam zbudował i połamał przy okazji obie nogi. Kiedy się zrosną, nie wiadomo.
Logiczną konsekwencją takiego stanu rzeczy wydaje się fakt, że Edenbridge wjedzie po prostu windą o jedno pięterko do góry nie patrząc w ogóle na paralityka z własnego wyboru, który leży sobie pod schodami i kwiczy, że go nikt nie lubi.
Tak mniej więcej można by opisać nastawieniem z jakim zabrałem się do słuchania tego krążka. Ostatni krążek „The Grand Design” dostał u mnie 6/10 i okazał się lekkim rozczarowaniem w stosunku do „Shine”, gdzie utwór tytułowy jest najlepszym w całej dyskografii zespołu. Główną wadą „TGD” był zbyt duży rozdźwięk między najlepszymi i najsłabszymi kawałkami na płycie. Mieliśmy tam zarówno bardzo dobre, jak i bardzo przeciętne kompozycje. Na „MED” ta granica się zatarła, jednak ocena samego materiału się znacząco nie zmienia - można ją podnieść przy dobrym humorze o 0,25 punkta.
Album jest lepszy od „Dark Passion Play”, co jednak osiągnięciem tysiąclecia nie jest. Już pierwszy utwór (pomijając intro) pod względem pracy gitary rytmicznej po prostu nadaje na innych falach. Produkcja brzmienia jest wprawdzie zbyt łagodna i ugrzeczniona, ale treść nawet gdy jest pozbawiona odpowiedniej formy i tak będzie się broniła. Tak jest też w tym wypadku; riffy są dobrze dopasowane do ogólnego klimatu płyty, w przeciwieństwie do „DPP”, gdzie sensownych zagrywek tego typu po prostu nie ma.
Nie zachwycają natomiast takie kawałki jak „Remember Me” czy „Whale Rider”, które są zbyt przesłodzone oraz przepełnione kiczem i banalnymi melodyjkami.
Całość jednak pozostawia pozytywne wrażenia, rewelacji wprawdzie nie ma, ale dostaliśmy solidny album na przyzwoitym poziomie, którego można posłuchać będąc w odpowiedniej do tego kondycji psychicznej.
Ebony Ark – When The City Is Quiet
Miło jest się przekonać, że etykietka „melodic power metal with female vocals” nie zawsze oznacza marną kopię Nightwisha. Trzeci album tego zespołu to naprawdę ciekawa propozycja dla zwolenników np. Stream Of Passion czy Edenbridge, do których stylistycznie nie jest zbyt daleko. Pozytywnie zaskakują mocne fragmenty tej płyty. Dobrze wyprodukowane gitary zapewniają dostateczną ilość ciężaru, którego niestety brakuje wielu zespołom tego typu. Krótkie, urywane riffy, jakie w niektórych miejscach występują, mogłyby zostać umieszczone na płytach Cloudscape czy Edenbridge i mało kto byłby w stanie wskazać ich rzeczywiste źródło pochodzenia. Wokalnie mogłoby być jednak nieco lepiej. Beatriz Albert nie ma wprawdzie słabego głosu, ale zdarza jej się po prostu przecenić swoje możliwości. Pół biedy jeżeli stara się śpiewać bardziej rockowo i zadziornie jak np. w udanym utworze na końcu płyty („A Merced De La Lluvia” – plus za to, że po hiszpańsku ). Gorzej natomiast jeśli eksperymenty wokalne idą w stronę wysokich rejestrów, co nieraz brzmi co najmniej dziwnie. Na koncertach na pewno nie wyciągnie tego lepiej, więc po co w ogóle wybierać się w tereny, które nie są dla kogoś przeznaczone?
Sinner – Crash&Burn
Z tym zespołem, przez który przewinął się niegdyś Mistrz Don Airey, sprawa jest dość ciekawa. Otóż, płyty kapeli z lat osiemdziesiątych lubię w zasadzie bez wyjątków, które zaczynają się przy ostatnich krążkach. Biorąc pod uwagę 3 poprzednie płyty, wykres ilustrujący ich oceny skakałby dosyć po osi y.
Nowa płyta zaznaczyłaby jeden z wyższych punktów tego wykresu, choć do ‘przed-poprzedniej’ „There Will Be Execution” nie zbliżyłaby się. Materiał powinien spodobać każdemu, kto lubi tradycyjne hard’n’heavy i nie oczekuje zbytnio innowacji w muzyce. Jednak takich płyt powstało po prostu za dużo; w pewnym miejscu musi nastąpić przesycenie każdym daniem, mimo to mniemam, że tę ‘potrawę’ jeszcze parę razy ‘odgrzeję’. Bardzo przyjemnie słucha się takich kawałków jak „Heart Of Darkness” (Grave Digger to nie jest, Arch Enemy też nie), „Fist To Face” oraz „Like A Rock”, które mogłoby być jednak nieco bardziej dynamiczne. Podobnie jak cała płyta zresztą...
Brainstorm – Downburst
Od pewnego czasu wszelkie zmiany stylistyczne (nawet natury kosmetycznej) w zespole Symphorce z reguły odbijają się na twórczości drugiej kapeli Andy’ego B. Francka. Zeszłoroczny krążek „Become Death” cechowały brak stałego poziomu utworów i bardzo mała spójność materiału. Podobnie ma się sprawa z nowym albumem Brainstorm.
Początek płyty jest świetny, utwory „Falling Spiral Down” oraz singlowy „Fire Walk With Me”, utrzymane w tradycji niemieckiego heavy/power metalu (okolice Sinner, Primal Fear, Iron Savior) to bardzo dynamiczne kompozycje z dawką konkretnych partii gitarowych i mocno zaakcentowaną sekcją rytmiczną. Żwawy refren tego drugiego kawałka zapada w pamięci już przy pierwszym przesłuchaniu. Niestety w miarę jak włączają się kolejne utwory, poziom płyty spada. Wyróżniają się jeszcze „Protect Me From Myself” oraz nieco wolniejszy od pierwszej dwójki „Stained With Sin”. Granicę między solidnym heavy metalem, a kiczem z nadmierną dozą patosu stanowi utwór „Redemption In Your Eyes”. Reszta leci po równi pochyłej. Niepotrzebne klawiszowe ‘przeszkadzajki’, mniejszy wysiłek ze strony sekcji, nieciekawe partie basu, które równie dobrze mogłyby się znaleźć na nowej płycie Iron Maiden („Surrounding Walls”) oraz wycieczki w klimaty lekkiego rocka skutecznie spuszczają powietrze z tej płyty.
Sabaton – The Art Of War
Nowy album Szwedów największą furorę zrobił już przed premierą - za sprawą utworu „40:1” i teledysku, jaki został zmontowany na YouTube. Panowie marketingowcy stanęli na wysokości zadania, a gazety oraz czasopisma (nie tylko muzyczne, lecz również wielkonakładowe dzienniki) nie omieszkały odpowiednio 'roztrąbić' sprawy.
Jak wygląda album od strony muzycznej, oceniony na chłodno, bez sugerowania się opinią publiczną? Średnio. Wyraźnie widoczne są zrzynki w postaci pojedynczych motywów oraz aranżacji („Unbreakable” - Black Sabbath, „Cliffs Of Gallipoli” - Savatage, „Talvisota” - Stratovarius, tytułowy - Europe). Rozwoju muzycznego nie ma, wyróżnia się nadal tylko wokal. Sabaton aspiruje do miana nowej siły heavy/power metalu, tymczasem brzmienie płyty jest w większości zdominowane przez klawiszowe partie, bardzo sztampowe, sztuczne i pozbawione duszy (przyp. aut. subiektywne odczucie).
Syntezatory są maksymalnie wysunięte do przodu, nałożono na siebie po kilka ścieżek nagranych za pomocą tego instrumentu. Nie ma tutaj żadnego utworu, który zasługiwałby na ocenę wyższą niż 8/10. Zdaję sobie sprawę z tego, że zespół nie miał zamiaru zrewolucjonizować metalu, ale nawet biorąc pod uwagę samą stylistykę, w jakiej się obracają, schematyczność i powtarzalność motywów może radzić. Na plus wyróżnia się „Panzerkampf”, któremu przyznałbym palmę pierwszeństwa.
Winter’s Verge – Eternal Damnation
Obecność płyty tego zespołu w tym zestawieniu nie jest przypadkowa. Winter’s Verge to jeden z nielicznych kapel metalowych z Cypru, które wydały jakiś długogrający krążek.
„Eternal Damnation” to ich druga płyta, która pod względem stylu lokuje się w okolicach melodyjnego i energicznego power metalu wykonywanego głównie przez europejskie zespoły typu Helloween, Stratovarius czy Labyrinth.
Wiadomo, że do poziomu najlepszych dokonań tych zespołów Cypryjczykom dość daleko, ale mimo wszystko warto poświęcić trochę uwagi ich tegorocznej płycie. Krążek nie zawiera dużo lukru i kiczu, dlatego też powinien być do zaakceptowania nawet przez osoby, które mają alergię na kapele typu Sonata Arctica czy HammerFall.
Najlepiej wypadają szybkie i dynamiczne numery w stylu „Get Me Out” czy „A Secret Once Forgotten” (w którym słychać trochę wpływów Gamma Ray); mniej zachwycają wolniejsze i bardziej patetyczne kawałki jak „Hold My Hand” albo „Can You Hear Me”.
Scelerata – Skeletons Domination
Druga płyta tego brazylijskiego zespołu kwalifikuje się w pierwszej kolejności do tytułu „najlepsza kopia 2008”. Weźmy sobie na przykład do analizy ‘otwieracz płyty’. Przejście we wstępie do „Enemy Within” to 100% Rage, praca gitar w zwrotce – „Morgana Lefay”, wokal (szczególnie w górnych rejestrach) – Tobias Sammet, początek solówki – Scorpions „Rock You Like A Hurricane”.
Ogólnie rzecz biorąc, muzyka raz idzie w stronę cięższego poweru opartego na pracy gitar, innym razem zaś pojawiają się klawisze, które łagodzą brzmienie. Całości słucha się przyjemnie, choć cały czas mamy wrażenie, że „to już było”. Bardzo melodyjne i szybkie refreny wprowadzają ożywienie i powinny przypaść do gustu przede wszystkim miłośnikom klimatów w stylu Edguy czy Sonata Arctica. Do moich faworytów należy kawałek „Leave Me Alone” z efektowną solówką gitarową utrzymany w stylistyce Helloween.
Propozycja raczej tylko dla fanów gatunku.
Metalium – Incubus (Chapter VII)
Z tym zespołem sprawa była dość prosta. W 1999 roku wydali bardzo dobry debiut (przy udziale Mike’a Terrany oraz Dona Aireya) a potem ciągle obniżali loty. Naprawdę przykro było popatrzeć jak niezła kapela w tradycyjnej stylistyce z każdym albumem spisuje się coraz gorzej. Zmiana musiała w końcu nastąpić, przecież siódmy album (w ciągu dziewięciu lat!) powinien muzyków czegoś nauczyć.
Premiera płyty potwierdziła te optymistyczne nadzieje: faktycznie, możemy odnotować pewną poprawę. Metalium AD 2008 koncentruje się na klasycznych wartościach, jakie obowiązują w niemieckim heavy metalu i plasuje się w okolicach Iron Savior albo wcześniejszego Primal Fear. Takich utworów jak „At Armageddon” „Gates” czy „Never Die” słucha się z dużą przyjemnością. Mamy w nich dawkę porządnych partii rytmicznych gitar, perkusję na dwie stopy i melodyjne refreny. Niestety jest też druga strona medalu: nadmierny patos oraz sztuczna i kiczowata forma, na co przykładem może być numer tytułowy (najdłuższy na płycie).
Jakiś wniosek końcowy? Może taki: jeżeli zespół będzie kontynuował zmiany zapoczątkowane na tym albumie, to za jakieś 10 lat możemy się spodziewać prawdziwego dzieła, które zatrzęsie światem.
Dobra, żarty na bok. Cieszę się, że nie musiałem umieszczać tej płyty w czołówce od końca i mam nadzieję, że kolejne dokonania grupy będą sukcesywnie awansować w moich klasyfikacjach końcowych.
Revolution Renaissance – New Era
Ten materiał miał się pierwotnie znaleźć na kolejnym albumie Stratovarius, ale jak wiadomo, Timo Tolkki zabrał swoje zabawki i założył nową piaskownicę. Zaprosił do współpracy trzech wokalistów: Tobiasa Sammeta, Michaela Kiske oraz i wraz z nimi nagrał płytę, która według dawnych zamiarów miała się ukazać pod szyldem kapeli, z którą spędził lwią część swojej kariery muzycznej. Album jest nierówny, zarówno pod względem poziomu, jak i tempa utworów. Część kompozycji to klasyczne, szybkie powermetalowe hymny pełne melodii i dynamiki („Glorious And Divine”, „Heroes” czy moje ulubione „Last Night On Earth”), ale sporo również wolniejszych momentów, które – podobnie jak ostatnie płyty Stratovarius oraz Edguy – zahaczają momentami o hard rock, co staje się powoli standardem wśród zespołów wykonujących nieco bardziej melodyjne odmiany power metalu. Jakość kompozycji zaliczających się do tego grona w wielu miejscach pozostawia sporo do życzenia. Tak płytkiej i banalnej balladki jak „Angel” nie jest w stanie uratować nawet talent Michaela Kiske. Ani trochę lepiej nie wypada nieco mocniejsze, ale równie nieudane „Born Upon The Cross”. Od mniej więcej połowy jej trwania album zaczyna po prostu nużyć i męczyć słuchacza; a są to zjawiska ewidentnie niepożądane w tego typu graniu. Przebłyskiem jest wspomniane wyżej energiczne „Last Night On Earth”, ale po przesłuchaniu pozostaje pewna doza rozczarowania.
Midnattsol – Nordlys
Trzy lata po premierze „Where Twilight Dwells” otrzymujemy drugi krążek zespołu, w którym za mikrofonem usłyszymy młodszą siostrę Liv Kristine - Carmen Elise Espenæs. Płyta nie powinna nikogo ani zaskoczyć, ani też rozczarować. Nikt trzeźwo myślący nie spodziewał się po niej arcydzieła, lecz po prostu płyty na przyzwoitym poziomie. Midnattsol ze swoim nowym krążkiem jest w stanie spełnić takie oczekiwania. „Where Twilight Dwells” utrzymany jest w tej samej konwencji co poprzednik, momentami jednak zbliża się bardziej do Leaves’ Eyes, czego przedtem w takim stopniu nie było. Ciekawie wypadają utwory z tekstami w języku norweskim, które dodają trochę oryginalności dosyć wtórnej stylistyce, w jakiej zespół się obraca. Gdyby zdecydowali się zrezygnować z angielskiego i pisać wyłącznie teksty w swoim macierzystym języku, to byliby w stanie się nieco wyróżnić z tłumu kapel, które grają podobną muzykę. A tak pozostają jednym z wielu wykonawców, którzy nie mają nic nowego do zaoferowania słuchaczom.
Dream Master – Waiting For The End
W sumie można by ten tytuł odbierać dosłownie. Nie w kontekście całego albumu, lecz poszczególnych kawałków, które się nieźle zaczynają i słabną w miarę trwania. Dotyczy to szczególnie nieco szybszych (pod względem metrum) numerów, w których występujące w niektórych fragmentach całonutowe riffy niszczą sporo klimatu („False Leaders”, „Lost Boys”). Strona kompozycyjna na drugiej płycie tego argentyńskiego zespołu jest największym mankamentem płyty ze sporym potencjałem, który nie został tutaj należycie wykorzystany. Aranżacje sprawiają wrażenie niedopracowanych; brak w nich ostatecznego szlifu, polotu i zmysłu artystycznego. Tymczasem same utwory nie należą do najgorszych, momentami są w stanie zaciekawić (jednak nigdy zadziwić) słuchacza. Pozytywnie wypada energiczny ‘otwieracz’ albumu „Children Of Tomorrow”; na uwagę zasługują także cover Depeche Mode „Enjoy The Silence” oraz mój ulubiony numer „Reino Del Terror”.
Amberian Dawn – River Of Tuoni
Zwolennicy wokalu Tarji Turunen powinni się zainteresować debiutancką płytą tego fińskiego zespołu. Wokal na tym albumie na pewno spodobałby im się bardziej niż to, co prezentuje pani Anette Olzon. Muzycznie jest, można powiedzieć, standardowo.
To, że standard w tej stylistyce oznacza przeciętniactwo, to już inna bajka. Czerpanie pełnymi garściami z Nightwish oraz – w niespotykanym dotychczas stopniu – także z Edenbridge, kilka średnio udanych solówek, zero inwencji twórczej oraz przyjemne dla ucha melodyjki – tak można by scharakteryzować ten zespół.
Tylko dla maniaków dawnego ‘nightwishowego’ stylu.
Battlelore – The Last Alliance
Pozycja obowiązkowa dla mało wybrednych miłośników klimatów ‘około-nightwishowych’., gdyż płyta znakomicie wpisuje się w tego typu stylistykę. Mamy na niej więc sporo melodyjności, łagodny żeński wokal przeplatany męskim agresywniejszym śpiewem oraz proste i nieskomplikowane pod względem technicznym utwory. Muzyka jest wtórna i mało oryginalna, ale amatorów takiego właśnie grania nie brakuje. Szczególnych wartości estetycznych czy artystycznych nie zanotowano. Jeżeli komuś wystarczy garść przyjemnych w odbiorze melodyjek i nie wymaga wiele od muzyków, to album „The Last Alliance” powinien mu przypaść do gustu.
Sandalinas – Fly To The Sun
Chrześcijański przekaz w zespole rockowym bądź metalowym nie zawsze musi oznaczać jakiś kicz nie do słuchania, jak pokazuje zresztą tegoroczny (i zeszłoroczny też!) album Neala Morse’a.
Jednak w niektórych przypadkach ten stereotyp znajduje potwierdzenie, jak choćby w tej płycie, która jest do bólu wtórna i schematyczna. Do wyjątkowo nieudanych kompozycji należy ‘otwieracz’ w postaci utworu tytułowego – szybkie tempo, kicz do potęgi n-tej, solówka na końcu zupełnie bez ładu i składu, przerywniki gitarowe tak samo. Warstwa kompozycyjna leży i kwiczy, o wrażeniach estetycznych lepiej nie wspominać. Nieco lepiej wygląda następny numer „Never Seen Before”, który jest przyjemnym dla ucha kawałkiem zbliżającym się do stylistyki AOR. W miarę jak album zbliża się ku końcowi ogólne wrażenie się nieco poprawia, nieźle wypadają „Ring Of Fire” oraz „The Healer Talks”, choć od utrzymanego w podobnych klimatach nowego Jorna Lande tego drugiego dzieli przepaść. Rozczarowanie dość duże, które potęguje fakt, że przy nagrywaniu tej płyty gościnnie udzielali się... Derek Sherinian, Andy LaRoque oraz Chris Caffery.
Crematory – Pray
Po wprost tragicznym albumie „Klagebilder” dostaliśmy w tym roku pierwszy po reaktywacji krążek z anglojęzycznym tekstami utworów. Trzeba przyznać, że „Pray” wypada znacznie lepiej od swojego poprzednika. Płyty da się posłuchać do końca bez odruchów wymiotnych, co jest sporym sukcesem dla zespołu. Poziom jest taki jak zwykle od pewnego czasu u Crematory, czyli bardzo przeciętny. Utwory są schematyczne i korzystają z nie zmieniających od lat patentów. Zmodyfikowano jedynie nieco proporcje w podziale partii wokalnych, z reguły na korzyść niemieckiej imitacji Arnolda Boczka w postaci Felixa Stassa.
Cały materiał jest dość monotonny i miałki, co chyba nikogo nie powinno dziwić. Trzeba sporo samozaparcia, by słuchać krążka w pełnej długości bez utraty koncentracji. Kompletnej porażki nie ma, ale do poziomu dobrej płyty też jest daleko.
Dreamtale – Phoenix
Tytułu tej płyty nie należy odnosić bezpośrednio do kapeli. Dreamtale to zespół, który wypłynął na fali modnego nurtu neopowermetalowych grup ze Skandynawii i w ciągu niespełna dziesięciu lat swojej działalności zdążył sobie jako taką popularność wyrobić. Nie można więc powiedzieć o nim, jakoby powracał do światka muzycznego niczym feniks z popiołów.
Nikt nie spodziewał się po tej płycie innowacji czy oryginalności, gdyż byłyby to oczekiwania z kosmosu. Zresztą... Co da się nowego stworzyć obracając się wyłącznie w stylistyce, w której taki Stratovarius już w zasadzie wszystko wymyślił?
Dreamtale kieruje swoją twórczość praktycznie tylko do miłośników melodyjnego oblicza metalu. Na nowej płycie mamy zarówno utwory napisane na podstawie jednego riffu („Yesterday’s News”), syntezatory, które w nieco innej oprawie mogłyby równie dobrze zostać zastosowane w techno („Take What The Heavens Create” – wstęp), wyciskacz łez z klawiszowym intrem na poziomie I klasy szkoły muzycznej („No Angels No More”) jak również... garstkę niezłych utworów. Należy tu wymienić przede wszystkim szybkie numery, które nie nudzą słuchacza tak jak niby-rockowe kompozycje w średnim tempie i nieciekawej oprawie. Są to np. Eyes Of The Clown, The Vigilante czy Firebird. Nie są to też jakieś wyżyny artystyczne, ale osobom, którym podobają się takie płyty jak „Eternity” Freedom Call czy „Ecliptica” Sonata Arctica, powinny przypaść do gustu.
Power Quest – Master Of Illusion
Bynajmniej nie należę do osób, które wyznają pogląd, że klawisze w metalu to piąte koło u wozu. Wręcz przeciwnie, jeżeli zostaną właściwie użyte, mogą znacznie wzbogacić i urozmaicić aranżacje poszczególnych utworów.
Dobrym przykładem na to, jak syntezator w zespole metalowym nie powinien zostać użyty, jest czwarty album brytyjskiego zespołu Power Quest. Zamachem na dobry smak, estetykę oraz wyczucie muzyczne jest już pierwsza pioseneczka na płycie „Cemetery Gates” (nie ma nic wspólnego z Panterą). Klawiszowy wstęp, jaki słyszymy na początku to szczyt bezguścia i tandety. Na wiejskim weselu mógłby nawet przejść (pod warunkiem, że goście już są dosyć podchmieleni), ale nawet do lekkiego metalu kompletnie nie pasuje. Syntezatorów jest tutaj ewidentnie za dużo, zagłuszają w niektórych momentach resztę instrumentarium i grają partie, jakie teoretycznie powinny być wykonywane przez gitary (tytułowy, „Civilised?”). Sytuacja podobna jak z nowym krążkiem Sabaton, jednak ten szwedzki zespół potrafi stworzyć przynajmniej jakieś chwytliwe i nadające się do podśpiewywania melodie, których tutaj nie ma zbyt dużo. Względnie nieźle wypada szybki i dynamiczny numer „Kings Of Eternity” (poza zwrotką, która sprawia wrażenie jakby ktoś puścił kasetę 2x za szybko).
Balflare – Sleeping Hollow
Ciężka muzyka w Japonii od lat cieszy się sporym zainteresowaniem, o czym świadczą m.in. świetne albumy koncertowe „Made In Japan” Deep Purple, „Tokyo Tapes” Scorpions, czy seria koncertów „Live At Budokan” (Dream Theater, Ozzy Osbourne, Judas Priest, Michael Schenker). Oprócz szerokiej rzeszy fanów kraj kwitnącej wiśni może się pochwalić dobrymi zespołami z lat 80., spośród których do bardziej znanych należą Loudness, X-Japan czy też kultowy w pewnych kręgach Sabbat.
Gdy na początku lat 90. power metal przeżywał okres rozkwitu, Japończycy też zasmakowali w tym podgatunku. Sporo mniej znanych zespołów z Europy oraz obu Ameryk ma największą liczbę fanów właśnie na Dalekim Wschodzie, w ojczyźnie Hondy i Toyoty. Ponadto nawet bardziej znane kapele jak Blind Guardian czy Stormwarrior zarejestrowały swoje koncertówki również w tym kraju.
Jednak gdy japońscy miłośnicy power metalu przechodzą sami do dzieła i zabierają się za instrumenty, to o efekt należy się z reguły obawiać. „Sleeping Hollow” nie jest tu wyjątkiem. Muszę przyznać, że tak nieudolnie zastosowanych klawiszy jak na tej płycie już dawno nie słyszałem. Refren do „The Day Falls” pod tym względem przechodzi sam siebie. Smyczkowe partie brzmią jak doklejone na zupełnie innym poziomie głośności i zupełnie nie pasują do reszty utwory. Wokalnie też jest dość nieciekawie. Pan Eijin Kawazoe po prostu wyje i zawodzi do mikrofonu przyprawiając o ból głowy każdego, kto ma choć trochę rozwinięty zmysł estetyczny. Same kompozycje nie wyróżniają się absolutnie niczym nowym; słychać w nich echa Freedom Call czy Sonata Arctica, ale brzmią one raczej jak marne kopie twórczości tychże zespołów.
Theatre Des Vampires – Anima Noir
Gdy do moich uszu dotarła wieść, że TDV wydają nową płytę, bardzo się ucieszyłem. Wiedziałem, że zyskałem jednego z kandydatów do tytułu „gówno roku”. Niestety (a może ‘stety’?) aż tak źle nie jest. Wprawdzie otwieracz płyty „Kain” dobre wkomponowuje się w kiczowatą i banalną muzykę, jaką nas ten zespół raczył w nadmiarze, ale w miarę jak wchodzimy głębiej w ten album zauważamy nieco pozytywnych stron. Jedną z nich jest niewątpliwie fakt, że już coraz bliżej końca, jednak poza tym trzeba też stwierdzić pewną tendencję zwyżkową. Elektroniczne wstawki w postaci sampli paradoksalnie również się do tego zjawiska przyczyniły. Sztampy i schematyczności wprawdzie dalej pod dostatkiem, ale wybranych numerów można nawet posłuchać nie będąc po 10 piwach.
Grimfaith – Grime
Dopóki nie posłuchałem tej płyty, nie miałem pojęcia, że można nagrać takie gówno i puścić je w świat. Teraz już jestem bogatszy o tę wiedzę. Jeżeli właśnie liczysz ilość kropli wody w Morzu Bałtyckim, możesz też się zapoznać z tym krążkiem. Jeśli jednak masz jakiekolwiek ciekawsze zajęcie – odpuść sobie i zmiłuj się nad swoimi uszami. One też chcą mieć spokojne życie.
PŁYTY BEZ OPISÓW – KLASYFIKACJA
1. Earth - The Bees Made Honey In The Lion's Skull
2. Helstar - The King Of Hell
3. Aura Noir - Hades Rise
4. Death Angel – Killing Season
5. Venom - Hell
6. Kingdom Of Sorrow - Kingdom Of Sorrow
7. Destruction - D.E.V.O.L.U.T.I.O.N.
8. Pyramaze - Immortal
9. Tesla - Forever More
10. L'Ame Immortelle - Namenlos
PREMIERY 2008 DO PRZESŁUCHANIA W NAJBLIŻSZYM CZASIE:
- Chrome Division - Booze Broads And Beelzebub
- Magica - Wolves And Witches
- Whitesnake - Good To Be Bad
- Uriah Heep - Wake The Sleeper
- Legion Of The Damned - Cult Of The Dead
- Hammers Of Misfortune - Fields/Church Of Broken Glass
- AC/DC - Black Ice
- Manilla Road - Voyager
- Edguy - Tinnitus Sanctus
- Boris - Smile
- Lääz Rockit - Left For Dead
- Paragon - Screenslaves
- X-World 5 - New Universal Order
- Tankard - Thirst
- Ironsword - Overlords of Chaos
- Guns N' Roses - Chinese Democracy (wow, to wyszło???)
- Holy Martyr - Hellenic Warrior Spirit
- Ironsword - Overlords Of Chaos
- Lair Of The Minotaur - War Metal Battle Master
- Dokken - Lightning Strikes Again
NADZIEJE NA ROK 2009:
Kreator
Grave Digger
Slayer
Queensryche
Manowar
Nevermore
Exodus
|
|
Powrót do góry |
|
|
salps
Zadomowiony
Dołączył: 01 Mar 2008
Posty: 85
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Szczecin
|
Wysłany: Nie 11:43, 07 Gru 2008 Temat postu: |
|
Widzę że jesteś świetnym znawcą muzyki tzw cięższego brzmienia. Fajnie, że są jeszcze osoby które słuchają takich kapel jak Testament, Motörhead, Exciter, Metal Church czy Rage. Super!! Mam jeszcze w domu kostkę do gitary którą dostałem od gitarzysty Rage podczas Metalmani chyba w 1988 roku. Grał tam wtedy też Kreator.
|
|
Powrót do góry |
|
|
Arashi
Zaangażowany
Dołączył: 06 Maj 2008
Posty: 220
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Warszawa Płeć:
|
Wysłany: Sob 2:15, 03 Sty 2009 Temat postu: |
|
"Death Magnetic" to mistrzostwo świata, im dłużej się tego słucha tym lepsze się wydaje. Mam nadzieję, że Metallika dostanie tyle nagród grammy ile nominacji (4)
Ostatnio zmieniony przez Arashi dnia Sob 2:16, 03 Sty 2009, w całości zmieniany 1 raz
|
|
Powrót do góry |
|
|
Ivanhoe
Stały bywalec
Dołączył: 23 Cze 2007
Posty: 372
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Sprzed monitora Płeć:
|
Wysłany: Sob 11:11, 03 Sty 2009 Temat postu: |
|
Płyta jest naprawdę dobra, ale nie przesadzajmy z pochwałami. Brzmienie jest tak tragiczne, że nie umiem tego słuchać w ten sposób. Najpierw podgłośnione do maksimum, a następnie skompresowane. Wersja z gry Guitar Hero brzmi znacznie lepiej, co zresztą ilustruje ten przykład:
:
[link widoczny dla zalogowanych]
Wersja CD ma wykres jak nagranie z dyktafonu.
Szkoda, że tak dobry album ma tak poważną wadę. Mam nadzieję, że zostanie wydany jakiś remiks w niedalekiej przyszłości. Wtedy kupiłbym sobie płytkę po raz drugi.
|
|
Powrót do góry |
|
|
FankaTarji
Wyznawca
Dołączył: 07 Gru 2008
Posty: 1323
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Łagów Płeć:
|
Wysłany: Sob 11:30, 07 Lut 2009 Temat postu: |
|
Arashi napisał: | "Death Magnetic" to mistrzostwo świata, im dłużej się tego słucha tym lepsze się wydaje. Mam nadzieję, że Metallika dostanie tyle nagród grammy ile nominacji (4) |
Zgadzam się! Najlepsza płyta 2008 roku
|
|
Powrót do góry |
|
|
Ivanhoe
Stały bywalec
Dołączył: 23 Cze 2007
Posty: 372
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Sprzed monitora Płeć:
|
Wysłany: Nie 11:25, 08 Lut 2009 Temat postu: |
|
Skoro tak uważasz, to mam nadzieję, że mi wyjaśnisz dlaczego ją uważasz za najlepszą i z jakiego powodu 11 krążków, które umieściłem w moim podsumowaniu wyżej, są od niej gorsze. Zakładam, że je oczywiście wszystkie znasz i masz przesłuchane tyle samo razy, ile "Death Magnetic", bo to przecież podstawa.
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
|